Przygotowany dla nas posiłek był bardzo dobry, chociaż nie potrafiłem rozpoznać w nim żadnej ze znanych mi potraw, z wyjątkiem melonów. Powiedziano mi, że mięso pochodzi z pewnego gatunku wielkich, udomowionych owadów; hodowane rośliny i produkty z tych roślin uzyskane, stanowiły podstawę wielu dań i napojów, które, nawet jeżeli nie były prawdziwym winem czy piwem, były ich doskonałymi substytutami.
Odniosłem wrażenie, że tylko tutaj, w instytucie, wykorzystywany jest prawdziwy potencjał Lilith. Komfort, cywilizacja, sensowna praca — wszystkie te rzeczy były możliwe jedynie tutaj. Świat ten nie musiałby być więc gabinetem horrorów, którym pierwotnie był, nie musiałby nim być, gdyby dysponujący mocą potrafili jej użyć mądrzej i lepiej.
Dlaczego tedy, zacząłem się zastanawiać, tak się nie dzieje?
Następnego ranka zabrano Ti do sekcji medycznej, bardziej rozbudowanej i skomplikowanej niż ta, którą zawiadywał doktor Pohn, chociaż tutejsi lekarze i naukowcy stosowali podobną technikę do wykonywania podstawowych i rutynowych pomiarów i badań. Doktor Telar, młoda kobieta nie wyglądająca na starszą od Ti, ułożyła Ti na wygodnym choć twardym łóżku, dotknęła dłońmi wszystkich kluczowych punktów jej ciała, a na koniec położyła dłoń na jej czole i zamknęła oczy. Po niecałych trzydziestu sekundach, pokiwała głową, otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
Ti, która nie była poddana działaniu żadnego specyfiku i której polecono jedynie leżeć nieruchomo i nic nie robić, spoglądała niepewnie.
— Kiedy zaczniecie? — spytała nerwowo.
Telar roześmiała się.
— Właśnie skończyłam. To już wszystko.
Oboje wpatrywaliśmy się w nią zdumieni.
— To już wszystko? — powtórzyłem za nią.
Skinęła głową.
— Chętnie rzucę także okiem na ciebie. Nigdy nic nie wiadomo.
— Nie warto — powiedziałem. — Nie mi nie dolega. — Zacząłem nagle mnożyć wymówki, bo przypomniało mi się, że w moim mózgu znajduje się coś dodatkowego, organiczny przekaźnik, którym gdzie indziej w ogóle bym się nie przejmował, ale tutaj dostrzeżono by go natychmiast. Byłem o tym przekonany.
Szczerze mówiąc, od dawna już o nim nie myślałem. Nie wiem dlaczego nie wykorzystałem też obecnej sytuacji, by go usunąć, by uczynić się człowiekiem całkowicie wolnym i osobą prywatną. Choć myślałem o was, będących tam w górze, przez jakiś czas jako o moich nieprzyjaciołach, to jednak z niechęcią odnosiłem się do ostatecznego przecięcia pępowiny łączącej mnie z poprzednim życiem i poprzednim sobą samym. Odrzucić to życie i was wraz z nim byłoby ostatecznym odrzuceniem wszystkiego, co było w mym życiu ważne, a tego nie byłem jeszcze gotów uczynić. Jeszcze nie. Gdyby ta informacja docierała bezpośrednio do centrali wywiadu, to co innego, ale ona szła wprost do mnie — tego drugiego mnie, siedzącego tam w górze i obserwującego, co się tu dzieje. Do mojego syjamskiego bliźniaka.
Jeszcze nie, zdecydowałem. Jeszcze nie.
Zajęcia rozpoczęły się wkrótce potem. Podjęto decyzję, iż zarówno ja, jak i Ti przejdziemy takie szkolenie, jakie tylko będziemy w stanie znieść, tyle że osobno. Tylko podstawy mogły być przekazywane w grupie, a to miałem już za sobą. Byłem bardzo ciekaw, czym zakończy się szkolenie Ti i wiązałem z tym pewne nadzieje.
Kiedy usłyszałem na początku pobytu, iż będę miał do czynienia z jakimś religijnym kultem, zaniepokoiłem się nieco, jednak okazało się, że poza przypadkowymi wzmiankami, rzadkimi modłami, takimi jak te przed posiłkiem czy w świątyni przed wyprawami, nie było żadnego narzucania się z wiarą, żadnej gadaniny, żadnych prób nawracania czy indoktrynacji. Ich religia nie interesowała mnie bardziej niż religia Bronza czy O’Higgins i dlatego wdzięczny im byłem za brak natręctwa.
Oprócz Ti nie widziałem żadnej z osób, które z nami przybyły. Jakieś dwa tygodnie po rozpoczęciu szkolenia, poinformowano mnie, że czarownice wyjechały i udały się z powrotem do swojej dziwnej wioski, a ojciec Bronz zaangażowany jest w pracę nad własnym projektem w Instytucie, pracę wymagającą korzystania z olbrzymiej liczby manuskryptów z tutejszej biblioteki i z niektórych urządzeń laboratoryjnych. Zastanawiałem się, bez szczególnego zainteresowania, czy usiłuje on rozgryźć, mając ku temu odpowiednie warunki, tajemnice O’Higgins.
Czyniłem spore postępy, jeśli chodzi o stosowanie mocy, ale jednocześnie uzmysłowiłem sobie, iż proces ten może być bardzo powolny, co tak dokładnie pokazywał przykład Ti, i że samo posiadanie mocy to jeszcze nie wszystko. Potrzebna była również wiedza pozwalająca ją właściwie zastosować, a to już mogło zabrać całe lata.
Niemniej wiele można było zrobić w sensie ogólnym i ten aspekt procesu okazał się dla mnie śmiesznie łatwym. Tworzenie nowych układów, odtwarzanie i kopiowanie ich, tak jak to było w przypadku tamtego fotela, było proste, o ile miało się do czynienia z obiektami nieożywionymi. O’Higgins przyrównała kiedyś organizm Wardena do biologicznie obcego nam organicznego komputera i była to zupełnie niezła analogia. Mieliśmy tu jednak do czynienia z ogromną ilością małych komputerów, będących składnikami jednego, z góry już zaprogramowanego, organizmu.
— Myśl o nich — powiedział mi jeden z instruktorów — jak o komórkach matki Lilith. Twoje własne komórki zawierają spirale DNA, w których zakodowana jest cała twoja struktura genetyczna. Poszczególne części tego kodu informują konkretne komórki, jak mają się zachowywać, jak się kształtować i rosnąć, jak działać i jak reagować jako część większej całości. Komórki Wardena, jak moglibyśmy je nazwać, przypominają te z twojego własnego ciała. Mają one zaprogramowany w sobie obraz całej planety, takiej, jaką być powinna, i każda z nich zna swoje miejsce w tej wielkiej całości. A my dostarczamy im fałszywych danych i zmuszamy je oszustwem, by robiły to, co my chcemy, a nie to, co one chcą. Potrafimy tak czynić, ponieważ nasze działania są w pewnym sensie punktowe, dzięki czemu możemy skoncentrować całą siłę woli w wybranych przez nas miejscach. Jest to naturalnie możliwe jedynie na niewielką skalę.
Rozejrzałem się po okazałym otoczeniu instytutu.
— Niewielką?
Instruktor skinął jedynie głową.
— Weź pod uwagę masę tej planety. Rozważ liczbę cząsteczek, jakie się na nią składają, a każdej cząsteczce przypisz całą kolonię organizmów Wardena. Czy w tej sytuacji możemy mówić o czymś więcej niż o niewielkiej aberracji, o łagodnym nowotworze, by tak rzec?
Miał bez wątpienia rację.
Im więcej ćwiczyłem, tym łatwiej mi wszystko przychodziło. Chociaż poczułem obrzydzenie, kiedy odkryłem, że jedwabisty materiał, którego używałem, jest wykonany ze śliny jakiegoś robaka, to wkrótce uznałem to jako kolejne uprzedzenie kulturowe z mojej strony i nauczyłem się samodzielnie sporządzać ubranie z tegoż właśnie materiału. Wypalanie dziur w skale i nadawanie im kształtów według własnego gustu okazało się bardzo łatwe: wystarczyło nakazać organizmom Wardena zawiadującym molekułami, by zerwały odpowiednie wiązania. Niestety, wymagało to zręczności i doszedłem do wniosku, iż na pewno nie jestem dobrym materiałem na inżyniera czy architekta. To, co zrobiłem Kronlonowi, w instytucie uważane było za nadużycie mocy, ponieważ w zasadzie polegało na przeciążeniu wardenowskich obwodów wejściowych. W jakiś sposób uległy one spaleniu.
Zajęcia dotyczące techniki walki kładły nacisk na obronę, a przy okazji rozwiewały aurę tajemniczości, jaka otaczała jeszcze niedawno wiele spraw. Znajomość właściwych punktów w systemie nerwowym przeciwnika była w zmaganiu się dwu umysłów równie ważna jak elementy czysto fizyczne w judo.
Читать дальше