Jack L. Chalker
Lilith: Wąż w trawie
Drobny mężczyzna w syntetycznej tweedowej marynarce nie przypominał bomby. Wyglądał raczej jak większość urzędników, operatorów komputerów i raczkujących polityków w Dowództwie Systemów Militarnych. Oczy, jak dwa bzowe paciorki, osadzone szeroko i przedzielone orlim nosem nad małymi ustami i potężnymi szczękami nadawały mu wygląd kogoś, na kogo nie warto powtórnie spojrzeć. Dlatego właśnie był tak niebezpieczny.
Posiadał wszystkie niezbędne przepustki, a kiedy pyzy wejściach zdolnych zatrzymać i zniszczyć każdego w przypadku najdrobniejszej nieścisłości sprawdzono jego odciski dłoni i wzór siatkówki oka, przepuszczono go bez najmniejszego wahania czy opóźnienia elektronicznego. Niósł małą walizeczkę, niezwykłą o tyle, że nie była do niego przykuta łańcuchem czy przymocowana do jego ciała w jakiś inny sposób, a jedyne przyciśnięta mocno ramieniem. Nie zwróciła niczyjej uwagi ani nie wywołała alarmu — prawdopodobnie była w jakiś sposób dostrojona do jego ciała.
Od czasu do czasu spotykał podobnych sobie na jasno oświetlonych korytarzach, mijał ich, wymieniając zdawkowe ukłony, częściej zaś ignorując zupełnie ich obecność, jakby to czynił w tłumie czy na rogu jakiejś ulicy. Nie było niczego, co by wyróżniało ich właśnie spośród zwykłych śmiertelników, jeśli nie liczyć ich pracy i miejsca zatrudnienia. Nie dotyczyło to jednak tego drobnego mężczyzny. Był on niewątpliwie postacią wyjątkową, skoro był bombą.
Dotarł w końcu do niewielkiego pokoiku, w którym znajdowała się końcówka komputera, a przed nią wygodny fotel. Nie było tam żadnych symboli ostrzegawczych, żadnych potężnie zbudowanych strażników czy robotów wartowniczych, mimo iż ten właśnie pokój stanowił przedsionek do największych tajemnic wojskowych kosmicznego imperium. Nie było takiej potrzeby. Pojedynczy człowiek nie był w stanie uruchomić urządzenia; włączenie go wymagało połączonej i jednoczesnej zgody dwojga ludzi i dwóch robotów, z których każdy otrzymywał zakodowany rozkaz z różnego i niezależnego źródła. Jakiekolwiek próby włączenia urządzenia bez równoczesnego działania pozostałych doprowadziłyby do zablokowania komputera i terminalu i do przesłania ostrzeżenia i zaalarmowania służb bezpieczeństwa.
Mężczyzna usiadł w fotelu, ustawił go we właściwej pozycji i otworzył walizeczkę. Wyjął jakieś niewielkie urządzenie krystaliczne, włączył je ruchem kciuka i przyłożył do płyty zasilania terminalu. Ekran monitora zamigotał i rozjaśnił się. Ukazały się na nim wszystkie kody dostępu, a także pytanie do użytkownika dotyczące jego preferencji w komunikacji z komputerem: głosowa czy na ekranie. Nie było zupełnie mowy o wydruku. Nie w przypadku tego komputera.
— Tylko na ekranie, proszę — powiedział obojętnie drobny mężczyzna, z wysokim, nosowym głosem, bez najmniejszego śladu akcentu. Maszyna czekała. — Materiały obronne C-476-2377AX i J-392-7533DC, szybkość maksymalna.
Wydawało się, że komputer aż zamrugał; szybkość maksymalna oznaczała bowiem czterysta wierszy na sekundę, co stanowiło zresztą górną granicę możliwości wyświetlania informacji na ekranie. Niemniej komputer zaczął pracować. Dostarczył obydwa plany i ukarał je na ekranie w czasie krótszym od jednej sekundy.
Drobny mężczyzna był wyraźnie zadowolony. Do tego stopnia, iż postanowił zaryzykować i poprosić o coś więcej.
— Główne plany obronne na wypadek stanu wyjątkowego, prędkość maksymalna, kolejność materiałów zachowana, proszę — polecił maszynie obojętnym tonem.
Komputer wykonał polecenie. Ze względu na ilość materiału zabrało to prawie cztery minuty.
Mężczyzna zerknął na zegarek. Miał ogromni ochotę kontynuować swe zadanie, lecz każda sekunda w tym pomieszczeniu zwiększała szansę przypadkowej kontroli. A to mu zupełnie nie odpowiadało.
Włożył swe niewielkie urządzenie do walizeczki, zamknął ją, wstał i wyszedł. W tym miejscu popełnił jeden drobny błąd — błąd, którego nie był zresztą w stanie przewidzieć. Należało bowiem kazać tej przeklętej maszynie wycofać i usunąć z pamięci wszystkie te kody. Jeśli się tego nie uczyniło, ten komputer nie zachowywał się tak jak inne i pozostawał Włączony z otwartym dostępem do wszelkich tajemnic. A kiedy „zobaczył”, że użytkownik opuścił pokój, nie skasowawszy pamięci, poinformował kontrolerów o tym fakcie i zablokował się w oczekiwaniu na skasowanie pamięci.
Kiedy mężczyzna dotarł do pierwszych drzwi będących zarazem punktem kontrolnym, wszystko wokół niego zaczęło się nagle walić.
Młoda kobieta przyglądała się przez chwilę czerwonemu światłu alarmowemu błyskającemu na jej konsoli. Sprawdziła szybko, czy nie chodzi o jakąś awarię wewnętrzną urządzenia i wystukała błyskawicznie na klawiaturze nazwę źródła kłopotów: Komputer Zawierający Bazę Danych Tylko do Wglądu na Miejscu.
Choć sama była jedną z tych osób, które posiadały poszczególne części kodu umożliwiającego włączenie komputera, nie mogła jednak zadawać mu żadnych pytań dotyczących zmagazynowanych w nim danych — mogła natomiast uzyskać informację dotyczącą spraw zabezpieczenia. Wiedziała także, iż nie brała udziału w umożliwieniu dostępu do komputera tego dnia i dlatego nacisnęła dwa klawisze, przekazując instrukcję: Taśma z ostatniej operacji.
Ujrzała twarz drobnego mężczyzny. Nie tylko twarz Również wzór siatkówki, wzór rozkładu temperatury i wszelkie inne informacje, które mogły być odczytane przez zdalne czujniki i zapisane.
— Tożsamość! — rozkazała.
— Threht, Augur Pen — Gyl, OG — 6, Departament Logistyki — odpowiedział komputer.
Nim zdążyła nacisnąć przycisk alarmu, dwoje współpracowników uczyniło to tuż przed nią.
Nie rozległa się żadna syrena alarmowa, nie zabłysły żadne światła i nie ozwały się dzwonki, bo wszystko to mogłoby jedynie ostrzec szpiega. Zamiast tego, kiedy Threht dotarł do trzecich i ostatnich już drzwi z urządzeniem zabezpieczającym, spojrzał przez wizjer i przyłożył dłoń do płyty identyfikacyjnej, drzwi pozostały zamknięte.
Zdał sobie natychmiast sprawę z tego, iż służba bezpieczeństwa złożona zarówno z ludzi, jak i z robotów zbliża się do niego ze wszystkich stron i doszedł do wniosku, że znaczne bezpieczniej będzie po drugiej stronie tych drzwi. Uniósł lewą dłoń, zastygł na moment, jak gdyby zbierał siły, po czym uderzył w pobliżu mechanizmu zamka. Drzwi się ugięły w tym miejscu, a on naparł na nie, pozornie bez większego wysiłku, aż drzwi uchyliły się na tyle, by mógł się prześlizgnąć przez powstałą w ten sposób szparę.
Kiedy znalazł się wewnątrz, drzwi zatrzasnęły się za nim i ciężkie zasuwy wślizgnęły się w swoje miejsca. Była to pewnego rodzaju pułapka, pomiędzy drzwiami zewnętrznymi i wewnętrznymi, a ponieważ była ona hermetyczna, można było usunąć z niej powietrze i pozbawić intruza przytomności. Jednak nie w tym przypadku; dla kogoś tak dobrego jak ten mężczyzna nie było tu żadnego ryzyka.
Próżnia nie sprawiła mu kłopotów. Kopnął zewnętrzne drzwi raz, potem drugi; przy trzeciej próbie ustąpiły. Naparł na nie z całej siły, uchylił nieco i przytrzymał nieruchomo, przeczekując gwałtowne wtargnięcie powietrza i wyrównać te ciśnienia. Dopiero wtedy otworzył je szeroko i ruszył naprzód poprzez główny hol wejściowy.
Przewidział trafnie: siły bezpieczeństwa dopiero w tej chwili zbliżały się do holu głównego, a znajdujący się tutaj oszołomiony personel nie pozwalał im na szybki i bezpieczny strzał. Cztery lśniące, czarne roboty wartownicze pędziły wprost na niego. Pozwolił im się zbliżyć, nie ukazując przy tym żadnego lęku, czy nawet obawy. Kiedy były tuż — tuż, skoczył w kierunku tych dwóch, które znajdowały się w pierwszej linii pchając jednego na drugiego błyskawicznym ruchem, spowodował, iż obydwa padły na podłogę. Była to scena zupełnie niewiarygodna: drobny, zwyczajne wyglądający mężczyzna, obalający na podłogę pozornie bez wysiłku, cztery tony ożywionego metalu.
Читать дальше