— Szkoda, że tego nie zrobiłeś — odparłem.
— Ach, jesteś niedobry, Poilarze! Jaką ci wyrządziłem krzywdę? Czyż nie przeprowadziłem was przez niebezpieczne miejsca?
Przegoniłem go machnięciem ręki, jakby był żądlącym palibozem, który krąży mi nad głową.
— Idź sobie, Thrance. Zamień się w powietrze, wodę, słup ognia. Zostaw mnie.
Wykrzywił się jeszcze złośliwiej.
— O nie, nie, nie, Poilarze! Zostanę przy tobie do końca! Jesteśmy sprzymierzeńcami, ty i ja. Jesteśmy towarzyszami podróży. — Roześmiał się i dodał: — A kiedy dotrzemy na Wierzchołek, będzie nas tylko dwóch. Pozostali odpadną dużo wcześniej.
— Zostaw mnie, Thrance — powtórzyłem. — Albo przysięgam na bogów, że zrzucę cię w przepaść.
— Sam się przekonasz — powiedział. — Stracisz ich wszystkich.
Tej nocy opuścili nas Ais Muzyczka i Dorn Klown. Dwa dni później w Królestwie, którego władca mieszkał w lśniącej, oświetlonej pochodniami rezydencji wykutej w wapiennej skale, z kolumnadami, portykami, komnatami, krużgankami i ogromną salą tronową godną boga, straciliśmy Jekkę Uzdrowiciela, co odczuliśmy naprawdę boleśnie. Kiedy policzyliśmy się rano, okazało się, że z całej Czterdziestki zostało nas tylko dwadzieścioro siedmioro, a Thrance dwudziesty ósmy. Tym razem nie próbowałem nawet wysłać ekipy. Uznałem poszukiwania za beznadziejną sprawę. Zastanawiałem się, czy Thrance nie miał racji przewidując, że wszyscy odejdą i zostaniemy tylko my dwaj. Prawdę mówiąc, byłem ciekawy czy sam znajdę się wśród Przekształconych, zanim wszystko dobiegnie końca. Moje zdecydowanie słabło nieraz podczas podróży, lecz tym razem mógłby to być dla mnie koniec poszukiwań. Musiałem z tym walczyć, ale nie wiedziałem, czy zdołam zwyciężyć? Stojąc wobec takiego dylematu, prowadziłem dalej coraz węższym szlakiem resztę moich ludzi w stronę spowitego chmurami królestwa.
Chociaż szybko nas ubywało, nadal pozostawał przy mnie rdzeń Czterdziestki, ci, których kochałem najbardziej: Traiben, Galii, Thissa, Jaif i oczywiście Hendy. Został z nami Kilarion, Kath, Naxa, nie odeszli Uzdrowiciele Malti i Kreod ani Gryncindil, ani Marsiel.
Szliśmy coraz wyżej. Powietrze robiło się zimniejsze i było tak rzadkie, że nasze płuca rozdymały się jak balony, żeby wciągnąć wystarczającą jego ilość. Daleko w dole widzieliśmy szczyty okolicznych gór. Miałem wrażenie, że wdrapujemy się po igle przeszywającej niebo. Dach chmur, który zakrywał Wierzchołek przed naszym wzrokiem, niemal spoczywał nam na ramionach, choć w rzeczywistości był jeszcze daleko.
Opuścili nas Scardil, Pren i Ghibbilau. Żałowałem ich, ale nie zrobiłem nic, żeby ich odszukać. Potem wrócił Ijo Uczony. Wyglądał trochę inaczej, ale nie powiedział, gdzie był ani co go spotkało. W dniu jego powrotu straciliśmy Chalize i Thuimana, a w Królestwie, gdzie z ziemi buchały blade płomienie, odeszło dwóch następnych: Noomai Hutnik i Jaif Śpiewak, po którym się tego nie spodziewałem. Ciężko przeżyłem stratę Jaifa. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, lecz dobrymi towarzyszami. Parę dni później Hendy powiedziała, że czuje jego obecność wśród nas, że Jaif krąży w powietrzu, śpiewając pieśni. Może i tak. Ja jednak nic nie słyszałem.
Pewnej nocy niebo pulsowało od zmierzchu do świtu pasami różowego światła, co się czasami zdarza, kiedy Marilemma wschodzi o zmroku i pozostaje na niebie przez całą noc. Zwykle jest to omen. Następnego dnia zobaczyłem cudowne i dziwne rzeczy, przerastające wszystko, czego do tej pory doświadczyłem.
W niecce otoczonej wysoką ostrą krawędzią znajdowało się małe Królestwo. Wytyczające jego granice skały pokrywały szare pasma starego śniegu, gdyż na tej wysokości panowało zimno, wiały chłodne wiatry i często padał deszcz ze śniegiem. Mogliśmy ominąć to Królestwo, gdyż leżało trochę w bok od głównej drogi, byliśmy jednak zmęczeni marszem przez krainę chłodu i zobaczyliśmy zbierające się burzowe chmury. Uznałem, że najlepiej będzie poszukać schronienia na noc, choć dopiero minęło południe.
Kath i Kilarion pierwsi przekroczyli krawędź. Usłyszałem gwizdy zdumienia. Kiedy stanąłem na grani, zrozumiałem wszystko. W dole rozciągał się bujny ogród, powietrze było balsamiczne i ciężkie, jakbyśmy wrócili w mgnieniu oka do naszej wioski u podnóża Ściany. Słyszeliśmy śpiew ptaków, czuliśmy zapach tysięcy gatunków kwiatów. W pewnej odległości wyrastał ogromny zagajnik drzew gollacundry o grubych pniach i gałęziach ciężkich od fioletowych owoców pośród zwieszającego się złotego listowia. I wszystko to w zimnych, śnieżnych partiach Kosa Saag! W dole kręcili się pełni wdzięku, eleganccy ludzie ze złotymi pasami na piersiach i szkarłatnymi opaskami na biodrach. Wszyscy bez wyjątku byli w rozkwicie młodości i urody. Miałem wrażenie, że trafiliśmy do siedziby bogów.
Stałem na skalnej krawędzi oszołomiony i ogarnięty nabożnym lękiem. Otaczał mnie lód i zimno, a przede mną jaśniał olśniewający raj.
— Ostrożnie, Poilarze — powiedziała Thissa. — Wszystko, co widzisz, to iluzja i magia. — A Hendy skinęła głową i dorzuciła kilka słów ostrzeżenia.
— Tak. Będę uważał.
Kilarion i Kath już schodzili zboczem do Królestwa spokoju i obfitości, a za nimi Marsiel, Malti, Gryncindil i Thrance. Szli jak lunatycy. Decyzja została podjęta za mnie, więc ruszyłem za nimi, przechodząc z krainy śniegu do krainy kwiatów i śpiewu ptaków. Mieszkańcy Królestwa spoglądali na nas poważnie, ale nie okazywali strachu ani niezadowolenia, jakby najzwyklejszą rzeczą na świecie był widok bandy oberwanych, przemarzniętych wędrowców wkraczających do ich kraju.
— Chodźcie — zaprosili nas. — Musicie stawić się przed naszym Królem.
Wszyscy byli doskonali: smukli, piękni, promieniejący siłą i witalnością i mieli nie więcej niż osiemnaście, dwadzieścia lat. Nie widać w nich było żadnej skazy, defektu, zeszpecenia czy wady. Wszyscy wyglądali jak odlani z jednej formy. Różnili się tylko rysami twarzy, a długonogie, szczupłe ciała cechowała doskonałość kształtów. Nigdy nie widziałem takich ludzi. Patrząc na nich, poczułem gorzki wstyd z powodu własnego wyglądu, zaognionych odmrożeń, kurzu na włosach i na ubraniu, blizn na ciele, a przede wszystkim nogi, krzywej, odrażającej, kalekiej nogi, z powodu której nigdy wcześniej nie czułem zażenowania, a teraz wydawała mi się piętnem grzechu i hańby.
Zaprowadzili nas do siedziby Króla, kryształowej kopuły w samym środku Królestwa. Stał na portyku, ze złożonymi rękami, czekając na nas spokojnie, równie nieskazitelny jak jego poddani. Był to młody mężczyzna, wspaniały młodzieńczy książę, pogodny i potężny, wystrojony w złoto i szkarłat, z wysoką tiarą z jasnego metalu wysadzaną lśniącymi klejnotami.
Gdy podeszliśmy bliżej, Hendy gwałtownie zaczerpnęła powietrza i wbiła mi palce w ramię.
— O co chodzi? — zapytałem.
— Jego twarz, Poilarze.
Spojrzałem. Wydawało się, że jest w niej coś znajomego. Ale co?
— Mógłby być twoim bratem! — krzyknęła Hendy. Czyżby? Przyjrzałem mu się z rosnącym zdziwieniem. Tak, było coś w kształcie jego nosa, rozstawieniu oczu, sposobie, w jaki się uśmiechał. Pewne podobieństwo, tak, zastanawiające podobieństwo wyrazu twarzy, a nawet rysów… To tylko zbieg okoliczności, stwierdziłem.
— Nie mam brata. Nigdy nie miałem. Thissa wyszeptała za mną zaklęcia.
Młody Król tej magicznej krainy patrzył na nas łagodnie i życzliwie.
Читать дальше