Opowiedział mi jeszcze wiele innych rzeczy, z których również niewiele zrozumiałem.
Siedzieliśmy na wilgotnym trawiastym brzegu chłodnego, wartkiego strumienia pod potężną fortecą, jaką był ostatni i najwyższy szczyt Kosa Saag. Obcy powiedział mi, że on i trójka jego przyjaciół nie są pierwszymi Ziemianami, jacy przybyli do naszego świata, że inni zjawili się dawno temu. Przylecieli wielkim statkiem, żeby założyć własną wioskę na naszym świecie. I osiedlili się wysoko na Kosa Saag, ponieważ powietrze na nizinach było dla nich zbyt gorące i gęste.
Ci długowieczni podróżnicy, którzy przybyli ze świata zwanego Ziemią, nadal mieszkają na Wierzchołku, a raczej mieszkają tam ich potomkowie. Mają tam coś w rodzaju osady. Wprawiło mnie to w zdumienie, bo nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego bogowie tolerowali obecność przybyszów z innego świata na Wierzchołku, najświętszym z miejsc, i dlaczego my sami nic nie wiedzieliśmy o obcych przebywających na Ścianie? Nigdy o nich nie słyszałem.
— A bogowie? Stwórca, Mściciel? Nadal mieszkają na Wierzchołku? Widziałeś ich? — zapytałem.
Ziemianin milczał przez dłuższą chwilę. Zamknął oczy, a jego oddech stał się ledwo słyszalny. Zacząłem się zastanawiać, czy nie umiera. W końcu jednak przemówił.
— Byłem tam bardzo krótko.
— Wiec ich nie widziałeś?
— Nie. Nie widziałem ich. Ani Stwórcy, ani Mściciela.
— Ale muszą tam być!
— Może i tak — powiedział dalekim głosem.
— Może?
Jego powątpiewanie wzbudziło we mnie taką złość, że miałem ochotę go uderzyć. Ale oczywiście nie zrobiłem tego. Ten obcy był tak wyczerpany, tak poważnie chory, że niemal umierający. Może miał umysł zaćmiony gorączką. Mówił od rzeczy. Popełniłbym grzech, podnosząc rękę na kogoś w takim stanie.
Opanowałem gniew.
— Z pewnością bogowie mieszkają na Wierzchołku! Wzruszył ramionami.
— Mam nadzieję, Poilarze. Przez wzgląd na ciebie. Mogę tylko powiedzieć, że nie widziałem bogów. Jeśli w ogóle istnieją, może mieszkają poza zasięgiem naszego wzroku.
— Jeśli istnieją? — krzyknąłem. — Jeśli?
Przed oczami pojawiła mi się czerwona mgła. Znowu musiałem pohamować gniew. Ten Ziemianin i tak był skazany. Nie mogłem zrobić mu krzywdy, choćby nie wiem co.
Zauważył, że walczę ze sobą.
— Nie zamierzałem bluźnić — powiedział do mnie łagodnie. — Jeśli chodzi o miejsce pobytu bogów Niebios, wiem nie więcej niż ty. Na moim świecie ludzie szukają ich od początku dziejów i niektórzy może ich znaleźli, ale większość nie. — Głos z pudełka docierał do mnie jak z ogromnej odległości. — Życzę ci dobrze, Poilarze. Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz.
A potem dodał, że jest zbyt zmęczony, by ze mną dłużej rozmawiać. Sam to zauważyłem. Już oddychanie było dla niego wielkim wysiłkiem. Wargi mu drżały ze zmęczenia, a oczy zrobiły się szkliste.
Poszedłem do Traibena i opowiedziałem wszystko, co usłyszałem od Ziemianina, modląc się, żebym niczego nie przekręcił. Traiben słuchał w milczeniu, kiwając głową i kreśląc coś na miękkiej ziemi. Od czasu do czasu prosił mnie, żebym coś powtórzył, jakiś fragment. Nie wyglądał na zdezorientowanego, zagubionego czy wytrąconego z równowagi. Jego dziwny umysł chłonął wszystko jak gąbka.
— Bardzo interesujące — stwierdził tylko. — Bardzo, bardzo interesujące.
— Ale co to wszystko znaczy? — zapytałem.
— To znaczy, co znaczy — odparł i obdarzył mnie kpiącym uśmiechem.
— Że Ziemianie żyją wśród naszych bogów?
— Że Ziemianie mogą być bogami — oświadczył. Potrząsnąłem głową ze zdumieniem.
— Jak możesz mówić takie rzeczy, Traibenie? Nawet dopuszczanie takiej możliwości jest bluźnierstwem!
— On był na Wierzchołku. My nie. Nie widział bogów, tylko Ziemian.
— Ale to nie oznacza…
— Musimy tam dotrzeć i przekonać się sami, prawda? — powiedział. — Prawda, Poilarze?
To, co usłyszałem od Ziemianina, obudziło we mnie na nowo pragnienie dotarcia do Wierzchołka. Chciałem pokazać mu bogów, których on nie znalazł. Również Traiben odzyskał zapał do wspinaczki, gdyż rozgorzała w nim dawna ciekawość. Wydałem więc rozkaz zwinięcia obozu i wyruszenia w ciągu godziny.
Gdy napełnialiśmy bukłaki, podeszła do mnie Malti Uzdrowicielka.
— Poilarze, twój Ziemianin jest bardzo słaby — oznajmiła.
— Wiem.
— Nie możemy go zabrać ze sobą. Nie ma siły iść. Ma trudności z przyjmowaniem pokarmów. To oczywiste, że nie pożyje długo.
— Co ty mówisz, Malti? Dzisiaj umrze?
— Nie dzisiaj. Ale wkrótce. Za parę dni, najwyżej za tydzień. Nie można go wyleczyć. Jest zbyt słaby. Zresztą nie wiemy, jak funkcjonuje jego ciało. Jeśli naprawdę chcesz wyruszyć po południu, Poilarze, powinniśmy zostawić mu trochę jedzenia i iść bez niego. Albo zatrzymać się tutaj jeszcze parę dni, żeby go doglądać i wyprawić porządny pogrzeb.
— Nie — zadecydowałem. — Już i tak za długo tutaj siedzieliśmy. Wyruszamy dzisiaj. Poza tym obiecałem mu, że zaprowadzę go do przyjaciół. Jeśli będziemy go musieli nieść przez całą drogę, to tak zrobimy.
Wzruszyła ramionami i odeszła. Trochę później złożyłem mu wizytę. Był w kiepskim stanie, wyglądał znacznie gorzej. Skórę miał jak papier, a na czole drobne kropelki potu. Cały drżał. Nie mógł skupić wzroku. Patrzył gdzieś obok mnie. Ucieszył się jednak, że w końcu wyruszamy. Podziękował mi jeszcze raz bardzo ciepło za wszystko, co dla niego zrobiłem. Miał nadzieję, że pożyje dość długo, by połączyć się ze swoimi przyjaciółmi na Wierzchołku. Tylko tego teraz pragnął. Zobaczyć ich przed śmiercią.
Uprząż, w której przeciągnęliśmy go przez zerwę, przerobiliśmy na coś w rodzaju noszy tak, aby mogli je nieść dwaj silni ludzie. Thissa rzuciła urok magii nieba, żeby zatrzymać jego ducha w ciele, a Jekka i Malti po długiej naradzie podali mu wywar z zebranych przez siebie ziół. Powiedzieli, że może mu pomogą, a w każdym razie nie zaszkodzą. Musiał to być gorzki napój, gdyż pijąc krzywił się niemiłosiernie. Powiedział jednak, że czuje się lepiej, i możliwe, iż tak było.
Ścieżka o łagodnym nachyleniu prowadziła na leżącą przed nami górę. Podjęliśmy marsz. Przypomniał mi się sam początek Pielgrzymki. Miałem wrażenie, że znowu opuszczamy wioskę. Miła zadrzewiona dolina, w której obozowaliśmy przez wiele dni czy tygodni, szybko została w dole, a my szliśmy krętym górskim szlakiem w stronę chłodnej, skalistej krainy, o której nic nie wiedzieliśmy. Nad nami znowu wyrastał ogromny skalny masyw, który przesłonił niebo, podobnie jak w pierwszych dniach wędrówki. Wtedy jednak nie mieliśmy pojęcia, że to, co nazywamy Ścianą, jest tylko podnóżem Kosa Saag. Teraz wiedzieliśmy — ten wyniosły szczyt jest ostatnim wyzwaniem i naszym celem.
Wkrótce przekonaliśmy się, że idziemy przez gęsto zaludnioną krainę. Znajdowało się tu mnóstwo Królestw leżących prawie jedno nad drugim. Nie potrafię wam opowiedzieć o wszystkich, tak ich było wiele i tak różnych. Pielgrzymi, którzy dotarli na najwyższy szczyt, osiedlili się tutaj i rozmnożyli. Wszędzie widzieliśmy ich Królestwa, tuż pod siedzibą tych, których braliśmy za swoich bogów. Każde z licznych Królestw Ściany stanowi jakąś naukę dla przechodzących przez nie Pielgrzymów. Z pewnością było to prawdą, jeśli chodzi o Królestwo Kavnalli, Sembitola, Kvuz. Ale w wyższych partiach Ściany Królestwa są tak liczne, że można by spędzić całe życie ich zwiedzaniu, a jeszcze nie poznałoby się nawet małego wycinka całości.
Читать дальше