Dick dopędził ich po jakichś stu metrach. Dognał, potem wyprzedził i odtąd szedł na czele. Oleg ledwie się wlókł, bo jeszcze nie przyszedł całkowicie do siebie po ataku pchlej gorączki, a Marianna kulała, gdyż rozbiła sobie nogę, kiedy wdrapywała się na urwisko, więc Dick szedł powoli, żeby nie zostawali w tyle. Przeszli najwyżej dziesięć kilometrów, może nawet mniej, kiedy ściemniło się i trzeba było zatrzymać się na nocleg.
Oleg zwalił się w śnieg i natychmiast usnął. Nie można go było dobudzić, żeby napił się wrzątku ze słodkimi korzonkami i dlatego nie widział tego, co zobaczyli Dick i Marianna. Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, chmury rozstąpiły się nagle i na niebie pokazały się gwiazdy, których nikt z nich nigdy nie widział. Potem niebo znów się zachmurzyło, Marianna też usnęła, a Dick długo jeszcze siedział przy wygasłym ognisku z nogami w ciepłym popiele, patrzył w niebo i czekał, że może chmury znów się rozejdą. Słyszał o gwiazdach — starsi ciągle mówili o gwiazdach — ale nigdy nie przypuszczał jaka przestrzeń i majestat otwiera się przed człowiekiem, który widzi gwiazdy. Wiedział, że nigdy już nie wróci do wioski, ale był dumny z tego, że jest człowiekiem.
Wstali wcześnie, wypili dużo gorącej wody. Z roztopionego śniegu i dojedli słodkie korzonki, które tylko wzmogły głód. Tego dnia szli o wiele wolniej niż dotychczas, wlekli się noga za nogą i nawet Dick czuł się śmiertelnie zmęczony.
Nieszczęście polegało na tym, że nie wiedzieli, czy dobrze idą. Na mapie były narysowane punkty orientacyjne, które w terenie nie miały odpowiedników. Zrozumiałe, dlaczego: ludzie szli tędy poprzednim razem w zimie, kiedy było wiele śniegu, silny mróz i mgła, więc teraz wszystko mogło wyglądać inaczej.
Wpadli w rozpacz, bo przełęcz byłe abstrakcją, w którą nie sposób było uwierzyć tak samo, jak nie można sobie wyobrazić rozgwieżdżonego nieba, jeśli się go nie widziało i zna jedynie z opowiadań. Oleg bardzo żałował, że zasnął i przegapił niebo, ale miał nadzieję, że widowisko powtórzy się następnej nocy. Przecież chmury na niebie pocieniały, czasami prześwitywał przez nie błękit, a dokoła było o wiele jaśniej niż na dole, w lesie.
W południe, kiedy wszyscy zupełnie już opadli z sił, Dick kazał się zatrzymać i zaczął rozcierać śniegiem odmrożone policzki Marianny. Wtedy Oleg zobaczył opodal na śniegu granatową plamę. Powiedział o niej pozostałym nie od razu, bo do plamy było jakieś sto kroków” a nie miał już siły, żeby zrobić chociaż jeden.
Kiedy wreszcie Dick powiedział, że pora ruszać, Oleg pokazał mu granatową plamę. Poszli w jej stronę. Z każdym krokiem szybciej, bo najtrudniej jest wstać i przejść pierwsze kilka kroków, zwłaszcza wtedy, kiedy się wie, że nie ma już nic do jedzenia i, nawet drzewo na opał się skończyło.
To była krótka granatowa kurtka z mocnego, cienkiego materiału. Wmarzła do połowy w śnieg, a jeden wypchany śniegiem rękaw sterczał do góry. Dick okopał śnieg dokoła, żeby wydobyć z niego kurtkę, a Olega opanowała nagle jakaś gorączkowo niecierpliwość.
— Daj spokój — powiedział ochryple. — Po co? Przecież już niedługo dojdziemy. Rozumiesz, jesteśmy na dobrej drodze!
— To kurtka jest mocna — odparł Dick — i bardzo nam się przyda. Marianna całkiem już zamarzła.
— Ja jej nie potrzebuję — powiedziała Marianna. — Chodźmy już lepiej.
— Idźcie, ja was dogonię — powiedział Dick z oparem. — No, idźcie!
Ruszyli dalej, a Dick dogonił ich po piętnastu minutach, niosąc kurtkę w ręku. Marianna nie chciała jej jednak założyć, mówiąc, że kurtka jest zimna i mokra. Ale najważniejsze było to, że to była cudza kurtka, że ktoś ją nosił. Jeśli zdjął i rzucił, to może zginął, bo przecież wtedy zginęło wielu ludzi. Wiadomo, że z przełęczy zeszło siedemdziesiąt sześć osób, a do wioski dotarło niewiele ponad trzydzieści. Marianna bała się więc zobaczyć tych, którzy nie doszli.
Nie dotarli tego dnia do przełęczy, chociaż Olegowi wciąż się wydawało, że zobaczy przełęcz lada moment: wyminiemy tylko ten jęzor lodowca — i będzie przełęcz… Tymczasem podejście stawało się coraz bardziej strome, a powietrza było coraz mniej.
Nocowali, a właściwie przeczekiwali noc, przytuleni do siebie, owinięci wszystkimi kocami i przykryci namiotem. Było tak zimno, że tylko przysypiali na moment, a potem budzili się, żeby zamienić się miejscami. Marianna, która leżała w środku, prawie nie dawała ciepła. Zrobiła się jakby bezcielesna i kanciasta, jak wychudzony ptak. Wstali o pierwszym brzasku. Nad nimi było granatowe rozgwieżdżone niebo, ale oni nie patrzyli na nie, a Olega ono nie zdziwiło.
Potem przyszedł dzień. Przez chmury, przezroczyste jak mgła, świeciło słońce, zimne i jaskrawe, którego również nigdy nie widzieli. Ale oni nie patrzyli również na słońce. Wlekli się, pokonując szczeliny lodowca, obchodząc skalne uskoki i piarżyska, byle tylko naprzód i naprzód. Jako pierwszy szedł Dick, wybierając drogę, przewracając się i potykając częściej niż inni, ale ani na chwilę nie ustępując pierwszeństwo. On też pierwszy wszedł na przełęcz, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, bo stromizna, po której się wdrapywali, niezauważalnie dla oka wyrównała się i przeszła w płaskowyż, za którym widniały zębate, poszarpane szczyty gór. Całe szeregi pokrytych śniegiem i błyszczących w jaskrawym słońcu spiczastych wierzchołków… Po dalszej godzinie ukazała się w dole kotlina, pośrodku której, ogromny nawet stąd, z kilometrowej wysokości, leżał ciemny dysk, lśniący matowym metalem, Dysk leżał w lekkim przechyle dokładnie pośrodku tej kotliny. Właśnie tam kapitan zdołał doprowadzić statek, kiedy po wybuchu w maszynowni przyrządy pokładowe kolejno zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Wylądował w tej kotlinie, choć była wtedy zima, trzaskający mróz, zamieć i noc.
Stanęli obok siebie. Trójka obszarpanych, wynędzniałych dzikusów z kuszami w rękach i workami ze skór zwierzęcych na ramionach, opalonych mrozem i śniegiem, czarnych z głodu i zmęczenia — trzy mikroskopijne figurki w ogromnym, pustym, milczącym i obcym świecie. Stali tak i patrzyli na martwy statek, który szesnaście lat temu runął na tę planetę. Runął i nigdy już nie wystartuje.
Potem zaczęli schodzić w dół stromym zboczem, czepiając się kamieni i starając się nie biec, schodzili coraz szybciej i szybciej, chociaż nogi odmawiały im posłuszeństwa.
W godzinę później byli już na dnie doliny.
Szesnaście lat temu Oleg miał rok z kawałkiem, a Dick niecałe dwa lata. Marianny jeszcze wtedy nie było na świecie. Nie pamiętali więc, jak wylądował tu, w górach, statek badawczy „Polus”. Ich pierwsze wspomnienia wiązały się z wioską, zwyczaje żwawych, rudych grzybów i drapieżnych lian poznali wcześniej, niż usłyszeli od starszych o tym, że są gwiazdy i istnieją inne światy. I las był dla nich o wiele bardziej zrozumiały niż opowieści o rakietach lub domach, w których może mieszkać tysiąc ludzi na raz… Prawa lasu, prawa wioski, powstałe po to, oby zachować przy życiu garstkę ludzi, proste prawa instynktu samozachowawczego ciągle usiłowały wyprzeć z pamięci Ziemię i zamiast pamięci zrodzić abstrakcyjną nadzieję, że kiedyś wreszcie ich odnajdą i ta cała mordęga się skończy. Ale jak długo można cierpieć i czekać, aż to się skończy? Dziesięć lat? Dziesięć lat już minęło. Sto lat? Sto lat znaczy, że znajdą i uratują nie ciebie, lecz twojego prawnuka, jeśli go będziesz miał i jeśli w ogóle wioska zdoła przetrwać tak długo. Nadzieja, żyjąca w starszych, dla drugiego pokolenia zupełnie nie istniała, gdyż przeszkadzała im tylko żyć w lesie. Ale tę nadzieję trzeba im było przekazać za wszelką cenę, bo nawet ze śmiercią można się pogodzić, jeśli człowiek ma świadomość przedłużenia swego rodu. Śmierć wtedy staje się ostateczna, kiedy wraz z nią ginie nie tylko sam człowiek, lecz również i to, co wiązało go z życiem.
Читать дальше