Dlatego zarówno nauczyciel, jak i wszyscy inni starsi w miarę własnych sił starali się wykształcić w dzieciach poczucie przynależności do Ziemi, myśl o tym, że prędzej czy później izolacja się skończy. Jedynym realnym łącznikiem z tamtym światem był statek za przełęczą. Statek istniał, można było do niego dotrzeć jeśli nie w tym tysiącdniowym roku, to w następnym, kiedy dzieci dorosną na tyle, że zdołają dotrzeć do przełęczy. Zdołają, jeśli zechcą, gdyż wewnętrznie oderwały się już od Ziemi, gdyż statek jest dla nich obcy, a las — swój. To ofiarowywało im możliwość przeżycia, której pozbawieni byli starsi, lecz w ostatecznym rachunku zagrażało śmiercią wiosce — ludzkiej kolonii.
Dick, Oleg i Marianna schodzili do kotliny, zbliżali się do statku, który mimo swego realnego ogromu pozostawał dla nich świętym symbolem i legendą. Nikt z nich nawet by się nie zdziwił, gdyby przy dotknięciu statek rozsypał się w proch. Wracali do domu swych ojców, który przerażał ich tym, że zawędrował do tej mroźnej kotliny ze snów i baśni opowiadanych przy mętnym świetle kaganka w szałasie, kiedy za malutkim okienkiem z rybią skórą zamiast szyby ryczy śnieżna zamieć lub wciąż szeleści deszcz cuchnący zgnilizną.
Istnienie statku odrodziło sny i legendy, nadało im nowy sens. Starsi nigdy nie potrafili tego pojąć. Nic dziwnego, wszak dla nich za opowieścią o tym, jak nastąpiła katastrofa, jak nadszedł mróz i ciemność — stała pamięć o pustych korytarzach, w których stopniowo gaśnie światło i zaczynają wirować wdzierające się z zewnątrz kryształki lodu, o milknących silnikach awaryjnych i terkocie liczników promieniotwórczości. Dla słuchaczy — Olega i jego rówieśników — w opowieści zrozumiale były jedynie kryształki lodu, płatki śniegowe, a korytarze kojarzyły im się z gąszczem lasu lub ciemną jaskinią, bo przecież wyobraźnia karmi się tylko tym, co człowiek sam widział i słyszał.
Teraz stało się zrozumiałe, jak uciekali stąd ludzie. Nieśli dzieci i rannych, chwytali w pośpiechu te rzeczy, które wydawały się im najniezbędniejsze na początek. Nikt w tym momencie jeszcze nie myślał, że przyjdzie mu żyć w tym świecie zawsze, borykać się z nim na śmierć i życie, aby w końcu umrzeć. Gigantyczna skała i niewiarygodna potęga cywilizacji kosmicznej nawet tu dawały fałszywą pewność, że cały ten tragiczny wypadek jest w gruncie rzeczy jedynie przejściowym zakłóceniem, przypadkową awarią, która wkrótce zostanie usunięta, jak wszelkie inne zakłócenia i awarie.
To jest właśnie ten właz.
Opuszczając statek, jak mówił Stary, zamknęli go, zaś drabinę awaryjną, po której zeszli na śnieg, odstawili pod pobliski nawis skalny. To miejsce było zaznaczone na mapie, ale drabiny nie trzeba było szukać, bo śnieg stajał i drabina była dobrze widoczna. Niebieska farba złuszczyła się w niej w paru miejscach, a gdy Dick podniósł ją, na ziemi został wyraźnie odbity rysunek stojaków i szczebli.
Dick pstryknął paznokciem w drabinę.
— Lekka — powiedział. — Trzeba będzie zabrać.
Nikt mu nie odpowiedział. Marianna i Oleg stali opodal z zadartymi do góry głowami i gapili się na ogromny brzuch statku. Statek wydawał się cały i zdolny do natychmiastowego lotu. Oleg wyobraził sobie nawet, jak ten ogrom odrywa się od gruntu, wznosi się, coraz szybciej i szybciej, wzbija się w błękitne niebo i staje się czarnym krążkiem, punkcikiem w bezdennym błękicie…
Zmęczenie ustąpiło. Ciało było lekkie i posłuszne i niecierpliwa chęć, oby jak najszybciej zajrzeć do wnętrza potwora, mieszała się ze strachem, obawą przed zniknięciem na zawsze w metalowej skorupie statku.
Oleg przeniósł wzrok na pokrywę włazu awaryjnego. Ileż to razy Stary powtarzał mu: „Właz awaryjny nie jest zamknięty. Myśmy go tylko przymknęli. Wejdziesz do niego po drabince, która jest bardzo lekka i przede wszystkim zmierzysz poziom promieniotwórczości. Promieniowania już nie powinno być, bo minęło przecież szesnaście lat, ale musisz to sprawdzić. Wtedy promieniowanie było jednym z powodów, który zmusił nas do tak szybkiej ucieczki. Mróz i promieniowanie radioaktywne. Czterdzieści stopni mrozu, ogrzewanie nie działa, no i promieniotwórczość… Musieliśmy stamtąd uciekać, bo nie mogliśmy zostać. Chociaż oddalać się od statku też nie mogliśmy, bo nie wiedzieliśmy przecież, że uda się nam dotrzeć w doliny, gdzie jest las i trochę cieplej”. Dick chodził wokół statku, przewracając grotem dzidy puste skrzynki i puszki. Poniewierało się tam również wiele innych rzeczy, które ludzie wyładowali ze statku, ale musieli zostawić.
— No jak? — zapyta! Oleg. — Wchodzimy do środka?
— Idziemy — powiedział Dick, a potem podniósł drabinę i przystawił do włazu.
Wszedł po niej, wsunął w szczelinę nóż Tomasza i nacisnął. Nóż się złamał.
— Może on się zatrzasnął? — powiedziała z dołu Marianna.
— Zostaliśmy zupełnie bez noży — burkną! Dick.
— Stary mówił, że właz jest otwarty — zauważył Oleg.
— Stary wszystko zapomniał — powiedział Dick. — Czy starym w ogóle można wierzyć?
— Tomasz by wiedział, co trzeba zrobić — westchnęła Marianna i rozpłakała się.
Dick pchnął pokrywę włazu. Bez skutku. Wtedy uderzył w nią pięścią i Olegowi wydało się, że powinien rozlec się głęboki, niski dźwięk, ale żadnego dźwięku nie było. Oleg poruszając wargami, chociaż doskonale umiał czytać odcyfrował wtopione w kadłub złote litery „POLUS”.
— Zgadza się — powiedział. — „Polus”.
— Myślałeś, że znaleźliśmy inny statek? — zapytał Dick i zeskoczył z drabiny w śnieg. — Trzeba się zastanowić. W ten sposób go nie otworzymy.
Marianna dygotała.
— Dziwne — powiedziała. — Nie było zimno, a teraz mnie trzęsie.
— Jesteś głodna — wytłumaczył jej Dick. — Tam na pewno żarcia jest pod dostatkiem. W żelaznych puszkach. Tomasz mówił, że takie jedzenie się nie psuje.
Oleg wdrapał się na drobinę, wyjął z kieszeni licznik promieniotwórczości i przystawił go do wąskiej szczeliny Strzałka drgnęła, ale do czerwonej kreski nie doszła. Dużo jej jeszcze brakowało. W kotlinie było bardzo cicho, słyszał więc nie tylko rozmowę w dole, ale nawet oddech Marianny.
— Szkoda, że Tomasz nie doszedł — pociągnęła nosem Marianna. — Tak mi żal, że nie masz pojęcia.
— Pewnie, że szkoda — zgodził się Dick. — Ale on by i tak nie doszedł. I my przez niego byśmy nie doszli.
— Nie wolno tak mówić — powiedziała Marianna. — On to usłyszy i obrazi się.
— Przecież on nie żyje — odparł Dick. — A martwi nie słyszą.
— Nie wiem — powiedziała Marianna. — Może i słyszą.
Oleg nacisnął pokrywę włazu. Ani drgnęła. Jak ją pociągnąć do siebie?
— Nie wychodzi? — zapytała Marianna. Chmury zakryły słońce i od razu zrobiło się ciemniej, bardziej swojsko.
— Poczekaj! — wykrzyknął Oleg. — Dlaczego właściwie pchamy i ciągniemy pokrywę jak drzwi domu? Może drzwi statku otwierały się inaczej?
— Daj sobie spokój, złaź — powiedział Dick. — Zaraz przyniosę jakiś kamień.
— Kamieniem nie dasz rady — powiedział Oleg i zamyślił się. Jak mogą otwierać się drzwi? Do środka? Do środka już je pchaliśmy. Drzwi są trochę zagłębione w stosunku do pancerza, a więc może spróbować popchnąć je w bok? Tak normalnie nie bywa, ale jeżeli statek leci, to lepiej, żeby drzwi nie mogły się przypadkowo same otworzyć. Powiedział do Dicka: — Daj mi nóż.
Читать дальше