Oleg nie odpowiedział. Zresztą to pytanie nie wymagało odpowiedzi Dziwne było, że Marianna myśli tak samo, jak on, bo zawsze się dziwimy, kiedy ludzie, których uważamy za niezbyt mądrych, nagle zaczynają myśleć o tym samym, co i my.
Oleg odsunął drzwi i gwałtownie odskoczył.
Zapomniał, że można się tego spodziewać. Stary uprzedzał, że na statku może działać oświetlenie awaryjne, niezależnie od źródeł zasilania. Na zasadzie fluorescencji, czyli samoświecenia. Są takie farby, które potrafią wydzielać światło przez wiele lat. Takimi farbami pomalowane są korytarze i kabina nawigacyjna.
Światło płynęło zewsząd i znikąd. Było wystarczająco jasno, żeby pochodnie jakby przygasły, a ich płomień stał się niewidoczny i niepotrzebny.
— Oj! — szepnęła Marianna. — A może tu ktoś mieszka?
— Nieboszczycy — spróbował zażartować Dick.
— Dobrze, że jest światło — powiedział Oleg — bo możemy zaoszczędzić pochodnie.
— Jakby nawet cieplej — zdziwiła się Marianna.
— To tylko złudzenie — powiedział Oleg. — Ale na pewno znajdziemy tu jakieś ciepłe rzeczy i będziemy spać pod dachem.
— Nie — powiedział Dick, który został trochę z tyłu i jeszcze nie wszedł do jasnego korytarza. — Ja tu spał nie będę.
— Dlaczego?
— Będę spał na śniegu, bo tam cieplej.
Oleg rozumiał, że Dick boi się spać na statku, ale on statku się nie lękał i chciał w nim zostać. Może z początku trochę się przestraszył, ale teraz wiedział, że to jest jego dom.
— Ja też tu nie będę spała! — wykrzyknęła Marianna. — Tu mieszkają cienie tamtych ludzi. Ja się ich boję.
Prawa ściana korytarza była zrobiona z materiału tak przezroczystego, jak cienka warstwa wody. Marianna przypomniała sobie jego nazwę: szkło. Za nim były zielone rośliny z zielonymi listkami. Takich zielonych listków w lesie nie bywa.
— One nie złapią? — zapytał Oleg.
— Nie — odparła Marianna. — One zamarzły. A w dodatku na Ziemi rośliny nie gryzą, nie pamiętasz? Przecież ciocia Luiza opowiadała nam o tym.
— To nieważne — powiedział Dick, — Idziemy. Nie możemy już dłużej tak włóczyć się bez celu. Może tu wcale nie ma jedzenia? Niedługo zdechnę z głodu!
Dziwne, pomyślał Oleg, zupełnie nie chce mi się jeść. Tak dawno nie jadłem, a wcale nie jestem głodny. To nerwy.
Dziesięć kroków dalej szkło było rozbite. Marianna wyciągnęła rękę, żeby dotknąć rośliny.
— Nie wolno! — ostrzegł Dick.
— Ja wiem lepiej — powiedziała dziewczyna, ja je czuję. A te rośliny są martwe.
Musnęła gałązkę i liście rozsypały się w pył.
— Szkoda — westchnęła Marianna. — Szkoda, że nie ma nasion. Zasialibyśmy je w wiosce.
— Najważniejsze jest z prawej strony — powiedział Oleg. — Tam znajdują się magazyny. Chodźmy zobaczyć, co w nich jest.
Skręcili w prawo. Pośrodku korytarza leżał rozerwany półprzeźroczysty worek, a wokół niego poniewierało się kilka miękkich puszek. Widocznie w czasie ucieczki ze statku worek rozerwał się i nie było czasu, żeby go naprawić.
To była dziwna, cudowna uczta. Otwierali puszki — Dick nożem, a Oleg domyślił się, że można to robić bez noża, naciskając palcem na krawędź puszki — i próbowali po kolei wszyscy, co było w puszkach i tubkach. Prawie zawsze było to smaczne i nieznane. I nie żal było puszek, bo były tam całe pokoje pełne pojemników i skrzynek, miliony puszek i nieprzebrane ilości najrozmaitszych innych produktów. Pili skondensowane mleko, ale nie było przy nich Tomasza, który powiedziałby, że to jest skondensowane mleko, łykali szprotki, ale nie wiedzieli, że to są szprotki, wyciskali z tubek dżem, który wydał im się zbyt słodki, ćpali mąkę, nie wiedząc, że to jest mąka. Marianna zmartwiła się, że tak zapaskudzili całą podłogę, ale zaczęła robić chłopcom wyrzuty dopiero wtedy, kiedy już się najadła. Później wszyscy jedli i próbowali jedzenie tylko z ciekawości i nie brali do ręki jednakowych opakowań.
A potem jeszcze zaczął morzyć ich sen. Oczy kleiły się ze zmęczenia i wyczerpania. Mimo tego Olegowi nie udało się namówić Dicka i Marianny, żeby zostali na statku. Wyszli we dwójkę, a Oleg, gdy tylko ich kroki ścichły w korytarzu, przestraszył się nagle i ledwie się powstrzymał, żeby nie pobiec za nimi. Może pobiegłby, gdyby nie był tak śmiertelnie zmęczony. Zwalił się na podłogę, odsuwając na bok puszki po konserwach i spał przez wiele godzin. Czas na statku stał jednak w miejscu, a przynajmniej nie dało się w żaden sposób uchwycić jego upływu. Oleg spał spokojnie, bez snów i myśli, o wiele spokojniej niż Dick i Marianna, gdyż Dick, nawet taki zmęczony, budził się kilkakrotnie i nadstawiał ucha, czy nie ma jakiegoś niebezpieczeństwa. Wtedy też natychmiast budziła się Marianna, leżąca z głową opartą na jego piersi. Nakryli się wszystkimi kocami i namiotem, i nie było im zimno, bo wieczorem zaczął padać gęsty śnieg i przysypał namiot, zamienił legowisko w wysoką zaspę. Dick, który słyszał przez sen szelest kryształków lodu rzucanych wiatrem w ścianę zwisającego nad nim statku, myślał półprzytomnie, że to bardzo dobrze, że pada śnieg, bo zwierzęta, które mogą gdzieś tu żyć, nigdy ich nie zauważą.
Oleg ocknął się pierwszy. Obudził się dlatego, że zmarzł na kość. Długo podskakiwał w miejscu, żeby się rozgrzać, a potem najadł się. To było niezwykłe uczucie — nie myśleć, czy wystarczy jedzenia. Dawno go już nie doznawał. Trochę bolał brzuch, chociaż powinien boleć znacznie mocniej. Wstyd było patrzeć na resztki wczorajszej uczty, więc Oleg odsunął w kąt puste i na poły puste puszki. Trzeba iść dalej, pomyślał. Zawołać tamtych? Nie, na pewno jeszcze śpią… Wydawało mu się, że spał zaledwie parę minut.
Postanowił rozejrzeć się trochę po statku, a potem dopiero wyjść na zewnątrz i obudzić Dicka i Mariannę. Na statku nikogo nie ma, od dawna już nikogo nie ma, więc nie ma się kogo bać. Nie wolno tracić czasu. Trzeba się zbierać do powrotu, bo za dwa lub trzy dni przełęcz zasypie śniegiem. A my tu sobie śpimy. Czy w takiej sytuacji można spać?
Oleg, jak prawdziwy mieszkaniec lasu, doskonale orientował się w terenie. I nie tylko. Nawet na statku. Nie bał się zabłądzić i dlatego spokojnie ruszył pochylnią w górę, na pokład mieszkalny. Chciał odnaleźć numer czterdzieści cztery. Jego kajutę. Wiedział, że dopóki jej nie zobaczy, statek nie będzie dla niego prawdziwym domem.
Drzwi z okrągłą tabliczką „44” znalazł po godzinie. Nie dlatego, że trudno je było znaleźć, tylko z tego powodu, że po drodze zaglądał do różnych pomieszczeń. Najpierw trafił do mesy, gdzie zobaczył długi stół z kryształowymi solniczkami i naczyniami na różne inne przyprawy. Bardzo mu się spodobały. Włożył ich nawet parę do worka, bo pomyślał, że matka ucieszy się, kiedy przyniesie jej takie ładne przedmioty. Potem długo przyglądał się szachom. Widocznie przy wstrząsie pudełko spadło na podłogę i rozbiło się, a figury rozsypały się po dywanie. Nikt mu nigdy nie opowiadał o szachach, więc Oleg uznał, że są to rzeźby nieznanych mu ziemskich zwierząt. Zaskoczył go też i zdumiał sam dywan, na którym nie było żadnych szwów, a więc musiał być zrobiony ze skóry jednego zwierzęcia. Jakie to ziemskie zwierzę jest tak wielkie i w dodatku ma takie dziwne wzory na skórze? Musi to być zwierzę morskie, bo Aggie opowiadała, że największe zwierzęta żyją w oceanach i nazywają się wieloryby. Ale Olegowi dawniej, nie wiedzieć czemu, wydawało się, że wieloryby mają gładką skórę. Znalazł jeszcze mnóstwo innych, niezrozumiałych przedmiotów i pod koniec godziny, której potrzebował, żeby dotrzeć do kajuty numer czterdzieści cztery, był tak oszołomiony wrażeniami, że poczuł się kompletnie zmęczony i ogłupiały. Nie, był zrozpaczony i wściekły na swą tępotę i bezradność, na to, że Tomasz nie doszedł do statku i nie może powiedzieć, co to wszystko znaczy… Wiedział, że to niesprawiedliwe i głupie, ale największy żal miał jednak do Tomasza, jakby ten, umierając, oszukał go, zrobił mu na złość.
Читать дальше