— Dick — powiedział przepraszającym tonem — Masz gdzieś pod ręką postronek?
— Co? — Dick zerwał się i zaczął macać rękami wokół siebie. Było jeszcze prawie zupełnie ciemno. Tomasz wychrypiał coś przez sen, ale się nie obudził.
— Co za nieszczęście!… — lamentowała Marianna. — Pchła cię ugryzła, tak?
Dick ziewnął.
— Mogłeś się nie spieszyć. Masz co najmniej godzinę czasu.
— Zdarza się i wcześniej — odparł Oleg. — Mam pecha.
— Tak, tego tylko nam brakowało — zgodził się Dick. — Wyłaź na mróz.
— Przykryję cię później kocem — obiecała Marianna — I posiedzę przy tobie.
— No i znowu nie wyjdziemy o czasie! — wykrzyknął Dick, wyjmując postronek z worka.
— Przecież to przejdzie — powiedział Oleg.
— Po ataku trzeba co najmniej dwie godziny leżeć, wiem to po sobie — powiedział Dick. Nie złościł się na Olega, tylko na los, na pecha prześladującego wyprawę.
Uczucie zimna w biodrze, tam gdzie ukąsiła pchla, nie mijało. Oleg wciąż czuł ukłucie i wyobrażał sobie, jak zatruta mikroskopijną kropelką jadu krew płynie do mózgu, aby napaść nań i pozbawić go rozumu.
Dick bez pośpiechu sprawdził postronek, a Marianna rozpalała ognisko.
Świt był błękitny, zupełnie inny niż w dolinie, gdzie dzień zawsze był szary i zmieniało się tylko natężenie szarości.
— No cóż — powiedział Dick — podstawiaj się.
— Tylko żeby czegoś sobie nie złamał — powiedziała Marianna. — Biedny Oleg!
— Nie pierwszy raz kogoś krępuję — powiedział Dick. — To paskudna rzecz ta pchła. Rozluźnij się, Oleg, i myśl o czymś innym, tak będzie ci łatwiej.
Najpierw związał Olegowi ręce na plecach, potem omotał mu pierś i nogi. Postronek wrzynał się w ciało, ale Oleg nie oponował, bo wiedział, że w ataku gorączki człowiek, tak samo jak szaleniec, robi się silny jak niedźwiedź. Więc nie ma się co skarżyć — później może być gorzej.
Jęknął Tomasz. Jego rozczochrana głowa wysunęła się spod płachty namiotu. Nabiegłe krwią oczy, oślepione jaskrowym światłem, gapiły się bezmyślnie i niczego nie rozumiały. Wreszcie Tomasz dostrzegł Dicka i uśmiechającego się ze zmieszaniem Olega. Przykro jest przecież sprawiać ludziom taki kłopot, przykro jest rozumieć, że wkrótce własne „ja” zniknie… Stary opowiadał kiedyś, że w średniowieczu epileptyczki i inne nienormalne kobiety ludzie nazywali czarownicami i nawet palili je na stosach, jeśli, tak właśnie, wcielały się w nie złe duchy.
— Pchła — powiedział Tomasz. — Wszędzie pchły, wszędzie okropne paskudztwa…
— Pośpij sobie jeszcze — powiedział Oleg. — Przecież wiesz, że ja jeszcze nieprędko przyjdę do siebie. Odpoczywaj!
— Zimno — poskarżył się Tomasz. — Nie mogę spać, bo niedługo jest moja wachta i komputer znów nawala. Pewnie pchła się do niego dostała.
— I po cośmy w ogóle poszli! — powiedział Dick. — Takiego towarzystwa nie wolno było puszczać w góry.
— Innego nie było — powiedziała Marianna. — Nikt inny nie mógł pójść, przecież doskonale wiesz o tym.
Mróz stopniowo rozlewał się po całym ciele, ale nie było to zwyczajne zimno, tylko świdrujące, piekące, przenikające do szpiku kości zgrzytanie malutkich kryształków lodu, wypełniających całe ciało… Głowa Tomasza zaczęła się powiększać…
— No tak — powiedział Dick. — nieźle cię związałem. Nie pije?
— Pije — Oleg spróbował się uśmiechnąć, ale policzki miał już zupełnie zdrewniałe.
— Słuchaj… — Dick rozejrzał się dokoła. — Gdzie jest koza?
— Koza? W nocy ją słyszałem.
— Pytam się, gdzie jest koza?! — głos Dicka zrobił się piskliwy ze złości. — Przywiązałaś ją?
— Przywiązałam ją — odparła Marianna — ale ona pewnie się odwiązała.
— Pytam się, gdzie jest koza?! — Widocznie kipiąca w Dicku złość musiała znaleźć ujście, na i akurat nawinęła się koza, jako symbol wszelkich niepowodzeń.
— Dick, nie złość się — powiedziała Marianna, która starała się okryć Olega kocami. — Koza na pewno szuka czegoś do zjedzenia, bo przecież żywe stworzenie musi jeść…
— Tu nie ma czego szukać. Dlaczego jej nie przywiązałoś? — Dick wyjął spod namiotu swoją kuszę i wsunął nóż za pas.
— Dokąd się wybierasz? — zapytała Marianna, chociaż doskonale wiedziała, dokąd.
Dick rozglądał się uważnie dokoła, strojąc się wypatrzyć na śniegu ślady zwierzęcia.
— Ona wróci — powiedziała Marianna.
— Ona wróci — powtórzy! Dick — ale jako kawał mięsa. Dość tego. Nie chcę zdychać przez twoją głupotę.
Dick rósł i rósł… Wkrótce dosięgnie głową nieba i wtedy rozbije się o nie, bo przecież chmury są szklane i twarde… Oleg zacisnął powieki i znów je otworzył, żeby odpędzić widziadło. Tomasz siedział na kocu i kołysał się z boku na bok, jakby bezdźwięcznie śpiewał pieśń.
— Marianna, zagrzej wody. — Olegowi zdawało się, że jego głos brzmi głośno i twardo, choć w rzeczywistości mówił niemal niedosłyszalnym szeptem. — Dla Tomasza. Bardzo źle się czuje.
Marianna zrozumiało.
— Zaraz, oczywiście.
Ale nie odrywała wzroku od Dicka.
— Tak myślałem — powiedział Dick. — Poszła z powrotem. W dół. Przez noc mogła przejść ze dwadzieścia kilometrów.
— Dick, zostań tu — powiedział nagle Tomasz głośno i wyraźnie. — Marianna sama znajdzie kozę, a ty ją przecież zabijesz.
— Możesz być tego pewien — odpowiedział Dick. — Możesz być tego pewien, że mam dość waszej głupoty!
— Pójdę, znajdę ją! — Marianna zapomniała o wrzątku. — Ty nie powinieneś teraz odchodzić. Tomasz jest chory, a Olega trzeba pilnować.
— Nic mu się nie stanie. — Dick przeczesał palcami bujną grzywę włosów. — Dasz sobie radę, Marianna.
I nie odwracając się, szybko i lekko ruszył śladami kozy w dół, tam, skąd wczoraj przyszli.
— Chciałem, żebyś ty poszła — powiedział Tomasz. — Ty byś ją przyprowadziła, a on zabije.
Oleg, chociaż świat wokół niego ciągle zmieniał kształty i proporcje, stawał się coraz bardziej widmowy i niepewny, wciąż jeszcze zachował zdolność myślenia. Dlatego powiedział;
— Dicka można zrozumieć… Naprawdę się nam nie wiedzie.
— Został już tylko kawałek drogi — powiedział Tomasz. — Jestem tego pewien. Idziemy szybko i jutro będziemy na miejscu. Do jutra wytrzymamy nawet bez mięsa. Wytrzymamy, prawda? A za przełęczą jest jedzenie Obiecuję wam mnóstwo jedzenia. Dick, obiecuję!
Dick uniósł rękę, aby pokazać, że słyszy — głos nad ośnieżonym stokiem niósł daleko — ale nawet nie zwolnił kroku.
— Kozę koniecznie trzeba schwytać — zwrócił się Tomasz do Marianny. — Ona jest nam potrzebna. Ale nie wolno jej zabijać, bo to nie ma sensu… Coś mnie piecze. Jak gorąco!… Dlaczego tak boli wątroba? To niesprawiedliwe. Jesteśmy już przecież tak blisko…
— On ją zabije — powiedziała Marianna. — Na pewno zabije. Diiick!
Odwróciła się od Olega i Tomasza.
— Co robić, powiedzcie, co robić?! Przecież jesteście mądrzy, przecież wszystko wiecie! Jak go powstrzymać?
— Ja tego nie potrafię zrobić — powiedział Tomasz. — Niestety, już nie jestem dla niego żadnym autorytetem.
— Zaraz… — odezwał się Oleg. — Tylko mnie rozwiąż. Może zdążę przed atakiem, może jeszcze zdążę?
Marianna tylko machnęła ręką. Zrobiła dwa kroki w stronę Dicka, zawróciła i popatrzyła na mężczyzn.
Читать дальше