— Wezmę worek — powiedział chłopak.
— Nie, zaraz mi przejdzie. Zaraz przejdzie… — Tomasz uśmiechnął się przepraszająco. — Wydawałoby się, że to ja powinienem wami dowodzić, dawać przykład wyrostkom. A tymczasem ledwie powłóczę nogami… Wiesz, pomyślałem sobie, że jeśli napiję się koniaku, poczuję się jak nowo narodzony. A to przecież naiwna myśl…
– Łyknij sobie jeszcze — poradził Oleg.
— Nie trzeba. Odzwyczaiłem się. W dodatku mam gorączkę… Żeby tylko dotrzeć do przełęczy! W takim stanie powinienem leżeć w szpitalu i leczyć się, a nie uprawiać wspinaczkę. Ale bardzo bym chciał dojść.
Po jakichś dwóch godzinach wąwóz się skończył niewysokim urwiskiem, z którego małą siklawą spadał strumień. Ale sforsowali je z wielkim trudem. Tomasz tak osłabł, że trzeba go było dosłownie wciągnąć na górę. Kozę wwindowali na linach i przerażone zwierzę tylko cudem nikogo nie pokaleczyło, wierzgając cienkimi, opancerzonymi nogami.
To było bardzo dziwne uczucie: przez wiele godzin szli ciasnym mrocznym wąwozem, słysząc tylko szmer płynącej wody, i nagle znaleźli się na ogromnej otwartej przestrzeni, jakiej Oleg nigdy przedtem nie widział i nawet nie potrafił sobie wyobrazić.
Pokryty śniegiem płaskowyż rozciągał się na parę kilometrów, opierając się o ścianę gór za plecami. A w przodzie opadał ku szerokiej dolinie, najpierw nagiej, kamienistej, a dalej upstrzonej punkcikami drzew i krzewów. Jeszcze dalej, u linii horyzontu, punkciki te zlewały się w ogromny, nieskończony las. Tam, o trzy dni drogi, leżała wioska.
— Właśnie tutaj powiedział Tomasz — ciężko łapiąc oddech — właśnie tutaj zrozumieliśmy, że jesteśmy uratowani. Szliśmy od strony gór, co mówię, szliśmy, czołgaliśmy się dźwigając chorych, zamarzając na śmierć, w nic już nie wierząc, i nagle wyszliśmy na skraj tego płaskowyżu. Jak widzicie, wznosi się on trochę w naszą stronę i dlatego, dopóki nie dotarliśmy tutaj, nie wiedzieliśmy, że może nam zaświtać nadzieja. Walił śnieg, była ciężka zamieć… Kto był pierwszy? Chyba Borys. No tak, Borys. Wysforował się do przodu i nagle stanął. Pamiętam, jak nagle znieruchomiał, ale byłem wówczas tak potwornie zmęczony, że nawet mnie to nie zainteresowało A kiedy podszedłem do niego, niczego mi nie powiedział. Płakał i całą twarz miał oblodzoną. Widzialność tego dnia była bardzo zła, ale czasami tuman śniegu rzedł na chwilę i mogliśmy się zorientować, że tam, w dole, jest dolina, a w dolinie rosną drzewa. To znaczy, że jest życie.
Wiał wiatr, na szczęście niezbyt silny, koza zaczęła skakać, dokazywać, cieszyć się z wolnej przestrzeni. Biegała, podrzucając kosmatym zadem i zostawiając na śnieżnym całunie głębokie, trójkątne ślady. Zatrzymała się koło brunatnej łysiny i, popiskując z radości, zaczęła przeorywać zmarzniętą ziemię rogową naroślą, która sterczała jej na nosie Widocznie w ziemi kryło się coś nieprawdopodobnie smacznego.
— Tu nie ma zwierzyny — powiedział Dick z potępieniem w głosie. Zwrócił się przy tym do Tomasza, jakby to on był temu winien.
— Jeśli wszystko pójdzie dobrze — odparł Tomasz — za jakieś trzy albo cztery dni będziemy na miejscu.
— Podobno wy szliście dwa tygodnie.
— Szliśmy trzynaście dni Ale wtedy była zima, mieliśmy wielu chorych i rannych, a teraz idziemy bez obciążenia To zdumiewające, jakby to było wczoraj: stoimy z Borysem i patrzymy w dół. I rozumiemy, że zaświtała nadzieja.
Zanim zapadły ciemności, udało się im pokonać płaskowyż i dojść do podnóża gór.
W nocy mocno się oziębiło. Był taki mróz, że Dick i Oleg położyli Tomasza i Mariannę między sobą. Tomasz był taki zmordowany, że nawet nie oponował Ciało miał gorące, ale w żaden sposób nie mógł się zagrzać i kiedy napadał go atak kaszlu, Oleg obejmował go, starając się go rozgrzać, a Marianna dawała mu miksturę na kaszel, którą sama przyrządziła. Marianna nie spała i żeby jakoś wypełnić czas, rozmawiała po cichu z Olegiem Dick, który był bardzo śpiący, zaczął demonstracyjnie parskać, a potem powiedział:
— Jutro nie będzie dziennego postoju, zrozumiano?
— No i co z tego? — zapytał Oleg.
— A to, że zmuszę was do marszu, choćby nie wiem co.
— Nie bój się — uspokoił go Oleg. — Przez nas nie będzie żadnego opóźnienia.
— Nie obchodzi mnie, przez kogo!
Oleg zmilczał. Rozumiał, że Dick ma na myśli Tomasza. Obaj myśleli, że Tomasz śpi i nie słyszy. Ale Tomasz usłyszał i powiedział:
— Wygląda na to, że mam zapalenie płuc Przepraszam was, że tak się stało.
Rozbili namiot w rozległej skalnej niszy. Było w niej o wiele cieplej niż na otwartej przestrzeni, więc koza dreptała w pobliżu, a potem, ciężko wzdychając, zaczęła grzebać w ziemi.
— Czego ona tam szuka? — zapytała szeptem Marianna.
– Ślimaków — odpowiedział Oleg — Widziałem, jak znalazła ślimaka.
— Myślałem, że tu jest dla nich za zimno.
— Przecież my wytrzymujemy, to i one mogą.
— Ni cholery tu nie ma — warknął Dick. — Spijcie! Tomasz znów się rozkasłał i Marianna ponownie dała mu lekarstwo. Słychać było, jak Tomasz dzwoni zębami o krawędź kubka.
— Powinieneś wrócić — mruknął Dick.
— Za późno — powiedział Tomasz. — Nie dojdę do osiedla.
— Głupi jesteś, Dick! — wykrzyknęła Marianna. Zapomniałeś o prawie.
— O niczym nie zapomniałem — powiedział głośno Dick. — Ja wiem, że powinniśmy się opiekować chorymi Wiem, co to jest obowiązek, wiem nie gorzej od ciebie. Ale zawsze mi powtarzali jedno i to samo: jeśli teraz nie dotrzemy do przełęczy, jeśli nie przyniesiemy narzędzi i żelaza, to wioska może zginąć. Nie ja to wymyśliłem, bo nie wierzę, że wioska zginie. Doskonale sobie radzimy bez żelaza i różnych takich Ja ze swojej kuszy potrafię ubić niedźwiedzia na sto kroków.
— Nic dziwnego — powiedział Oleg. — Przecież masz żelazne groty do swoich strzał. Gdyby Siergiejew ich nie wykuwał, jak byś sobie poradził z tym niedźwiedziem?
— Mogę zrobić groty z kamienia. Tu nie chodzi o materiał tylko umiejętność Teraz pognali nas tutaj, w góry…
— Nikt cię nie gnał — powiedział Oleg — Sam poszedłeś.
Sam. Ja się niczego nie boję, ale wszyscy doskonale wiecie, że za parę dni zacznie walić śnieg i jeśli będziemy iść noga za nogą, to nigdy nie pokonamy przełęczy. Możemy utknąć tam na zawsze i nie wrócić. A to nie ma sensu.
— Co więc proponujesz? — zapytał Oleg.
Ani Tomasz, ani Marianna nie wtrącali się do ich sporu, ale uważnie mu się przysłuchiwali Olegowi wydawało się, że nawet koza nadstawiała ucha.
— Proponuję zostawić tu Mariannę z Tomaszem. Dać im koce i żywność. Zostawić wszystko. My we dwóch bez obciążenia z łatwością dotrzemy do przełęczy.
Oleg nie odpowiedział, bo rozumiał, że Tomasza nie wolno zostawiać. Nie wolno go pozbawiać celu. To go zabije. Ale może Dick myśli, że on się boi iść dalej w dwójkę?
— Przestraszyłeś się? — zapytał Dick.
— Nie o siebie — odezwał się wreszcie Oleg. — Jeśli Tomasz będzie chory, to nie zdoła obronić Marianny. A Marianna jego… A jeśli tu są drapieżne zwierzęta? Jak sobie z nimi poradzą?
— Marianna, dasz sobie radę? Dick nie zapytał, ale jakby rozkazał.
— Dojdę — powiedział Tomasz. — Dojdę, nie bójcie się. Muszę dojść… Idę tam już od szesnastu lat, więc muszę dojść, zrozumcie!
Читать дальше