Russell podjechał szybko i z trzaskiem przewrócił rower. Sharon przyglądała się niewielkiemu zranieniu, ostrożnie oczyszczając je ze żwiru. Wyprodukowała dość histaminy, by być bliska rozpłakania się.
— Nic pani nie jest? — zapytał nieco zdyszany Russell.
— Wszystko w porządku — odparła. — Ależ ze mnie niezdara.
— Chwileczkę. — Podszedł do roweru i odczepił butelkę. Otworzył i, dotykając lekko łydki Sharon, by ją podtrzymać, polał otarcie chłodną wodą.
— Au! — Oczywiście nie czuła bólu, ale skrzywiła się. — Nie, nie, to nic takiego.
Nie tylko nie czulą bólu, ale była w swoim żywiole. Ten znajomy dotyk, zapach potu… Gdyby była odrobinę bardziej ludzka, schwyciłaby Russa i przygarnęła do siebie.
— Mamy w biurze apteczkę — powiedział, robiąc ruch głową w kierunku projektu, znajdującego się w odległości przecznicy. — Powinniśmy to oczyścić i zabandażować. Tutaj rany szybko łapią infekcje.
— Dzięki, ale… nie chcę robić kłopotu…
— Bzdura. — Podał jej ramię i pomógł wstać. Zadrżała lekko, gdy dotknął jej w talii.
Kulała nieco, wsparta na jego ramieniu.
— A pański rower?
— Nikt go nie weźmie. To rupieć. Nawet nie wożę zapięcia.
— Ludzie są tutaj inni, prawda? U nas ktoś na pewno by go ukradł. Nieważne, czy jest coś wart, czy nie.
— „U nas” to znaczy gdzie?
— W Honolulu. Chociaż właściwie to pochodzę z Maui.
Skinął głową.
— Ale nie jest pani turystką, prawda? Już panią widywałem.
— Pracuję jako tłumaczka w banku.
— Zna pani samoański?
— Nie. — Pokręciła głową i odgarnęła włosy wdzięcznym gestem, innym niż u Rae. — Francuski i niemiecki, trochę japoński. Uczę się samoańskiego, ale nie jest łatwo.
— Jakbym nie wiedział. Dwa lata tu siedzę i nie umiem nawet powiedzieć: „Proszę podać te wstrętne warzywa”.
— Aumai sau fuala’au fai mea’ia ma — powiedziała. — Nie wiem tylko jeszcze, jak powiedzieć „wstrętne”. — Odkąd zajęła się studiowaniem zer i jedynek, ani przez moment nie pomyślała o samoańskim, ale zapamiętała trochę z pierwszych dni tego wcielenia.
— Jestem pod wrażeniem. Łatwo pani przychodzi nauka języków?
Testował ją z myślą o pracy?
— Kiedyś tak. Gdy byłam młodsza. Uczyłam się japońskiego i trochę mandaryńskiego.
— No i hawajskiego?
— Nie — rzekła szybko, pamiętając, że Jack umie co nieco po hawajsku. — To zabawne, ale w życiu towarzyskim jest mi zupełnie niepotrzebny, a nikt nie oczekuje po kimś, kto wygląda tak jak ja, znajomości hawajskiego.
— Rozumiem. — Pomachał strażnikowi w budce i otworzył drzwi głównego budynku. — Mieszkaliśmy w Kalifornii i mój ojciec bynajmniej nie był zadowolony, gdy zacząłem się uczyć hiszpańskiego, choć był to najbardziej przydatny z języków obcych. — Uzurpatorka, rzecz jasna, dobrze o tym wiedziała.
Weszli do znajomej recepcji. Russell posadził Sharon na miejscu Michelle — miała nadzieję, że wkrótce zasiądzie tam na dłużej — i zaczął otwierać i zamykać szuflady. — Apteczka, apteczka — mruczał. W końcu wydobył białe plastykowe pudełko. — Jest.
Uzurpatorce przyszła do głowy nagła myśl.
— Przepraszam… Trochę mi słabo. Mogłabym dostać coś do picia?
— Jasne. Cola?
— Może być. — Otworzyła mały portfelik na nadgarstku.
Machnął ręką.
— Pobiorę na kartę służbową. — Oczywiście wiedziała o tym. Wiedziała też, że automat znajduje się w dalszej części korytarza, skąd nie widać tego miejsca.
Gdy Russell skręcił za róg, powoli obróciła swój fotel o 90 stopni, by siedzieć plecami do kamery umieszczonej za biurkiem Michelle, i wydobyła z portfelika kapsułkę sudafedu. Zgniotła ją między kciukiem a palcem wskazującym i skropiła skaleczenie odrobiną DNA. Rozprowadziła też trochę na palcach obu rąk, po czym wsunęła kapsułkę z powrotem i obróciła się ponownie, nim Russell wrócił. Czuła się trochę głupio, mając wrażenie, że przesadza z ostrożnością — ale Russ nie byłby Russem, gdyby dokładnie tego nie przemyślał i nie podejrzewał teraz każdej nowej kobiety, która pojawiała się w jego życiu.
— Dzięki. — Wzięła od niego colę i wypiła odpowiednią ilość, po czym rozejrzała się. — A więc to jest to miejsce.
Przycisnął jej do kolana tampon antyseptyczny.
— Właśnie. Witamy w domu wariatów.
— Na wyspie wariatów — sprostowała. — Z kosmitą i jego statkiem.
Pokręcił głową i wrzucił tampon do śmietnika.
— Istnieją inne wyjaśnienia. Ale są równie dziwaczne. — Potrząsnął puszką z bandażem w sprayu. — Zimne — ostrzegł i obficie spryskał kolano.
— A które wyjaśnienie pan woli?
— Każde może być prawdziwe. — Popukał w kolano wokół rany, sprawdzając bandaż. — A co sądzą ludzie z banku?
— Większość jest za UFO. Jeden gość uważa, że to sztuczka filmowców i że wszyscy wyjdziecie na durniów, gdy to ujawnią.
Russell wstał.
— Założyłbym się z nim. Rozmawiałem z filmowcami. Ze wszystkich sił starają się to wykorzystać, ale w rzeczywistości są równie zdumieni jak cała reszta.
— To samo mu powiedziałam. Po co mieliby wydawać pieniądze, skoro nikt tego nie nakręcił?
— Właśnie. To oczywiste. Może pani bez problemu zgiąć kolano?
Ostrożnie pomachała nogą.
— Chyba tak. — Wstała, wspierając się na jego ramieniu. — Dzięki.
— Ma pani jakieś plany na przerwę obiadową? — Zaśmiał się nerwowo i potarł brew.
— Dzisiaj jestem uwiązana — powiedziała, by nie wydać się zbyt chętną. — Ale jutro nie tak bardzo. — Wyciągnęła rękę. — Sharon Valida.
— Russell Sutton. W południe w Rainforest?
— Z przyjemnością. — Uśmiechnęła się do niego, zastanawiając się, czy dziurki w jej policzkach nie są zbyt urocze. — Mój ty rycerzu w lśniącej zbroi.
— Raczej rowerzysto z butelką wody. — Odprowadził ją do wyjścia. — Do zobaczenia. — Patrzył, jak kobieta oddala się truchtem, trochę oszczędzając skaleczone kolano, po czym poszedł po rower.
Czy to możliwe? — zastanawiał się. W niczym nie przypominała Rae, ale zakładali, że „Rae” potrafi wyglądać jak każdy.
Postawił rower przy wejściu i wrócił do środka. W biologicznej sekcji laboratorium znalazł lateksową rękawicę i woreczek foliowy. Wrócił do recepcji, wyjął z kosza zakrwawiony tampon i włożył go do woreczka. W ubikacji opróżnił puszkę coli i ją także włożył do woreczka, ostrożnie trzymając za skraj, po czym napisał na woreczku markerem „Sharon Valida”.
Zastanawiając się, co zrobi Obcy, doszli do wniosku, że oczywistym sposobem powrotu do artefaktu będzie wykorzystanie słabości Russella do pięknych kobiet — szczerze mówiąc, w ogóle do kobiet. Gdyby Sharon była niewysoką, atrakcyjną Azjatką, wzbudziłaby w nim większe podejrzenia.
Jedna jego część chciała, żeby próbki nie zawierały DNA, bo wtedy mogliby zamknąć pułapkę. Druga, mniejsza część miała nadzieję, że dziewczyna jest po prostu seksowną blondynką z poczuciem humoru i całkiem ludzką inteligencją.
Włożył woreczek do biurka z karteczką dla Naomi. Potem wrócił do roweru i sprawdził licznik: przejechał dopiero cztery mile, została mu jeszcze jedna.
Pedałował w kierunku, w którym odeszła Sharon, ale nie zobaczył jej ponownie. Wróciła do domu, by wziąć prysznic przed pracą — albo może po to, by sprawdzić stan paliwa w swoim drugim pojeździe kosmicznym.
Читать дальше