Coś zwróciło jej uwagę. Coś na czwartej, pozbawionej półek ścianie.
Ściana ukazywała Resurgam w rzucie Mercatora. Mapa odzwierciedlała bieżący postęp terraformowania Resurgamu. Do nieustępliwych szarości, brązu i bieli, dominujących przed stuleciem, dołączyły małe niebieskie i zielone kleksy. Cuvier pozostawał największym osiedlem, ale obecnie kilkanaście placówek osiągnęło rozmiary miasteczek. Linie siewa łączyły większość z nich; pozostałe połączono kanałami, drogami lub rurociągami towarowymi. Było trochę lądowisk, ale brakowało samolotów i regularne podróże odbywali przede wszystkim oficjele rządowi. Do mniejszych osiedli — stacji klimatu i kilku nadal działających stanowisk wykopaliskowych — można było dotrzeć sterowcem lub terenowym łazikiem, ale podróże ciągnęły się tygodniami.
Teraz w północnowschodnim rogu mapy, setki kilometrów od miejsc, o których ktokolwiek coś słyszał, migało czerwone światełko. Zgłaszał się agent operacyjny. Agentów identyfikowano po ich numerach kodowych, mrugających przy plamce wskazującej położenie nadawcy.
Agent operacyjny Cztery.
Inkwizytor poczuła, jak jej krótkie czarne włosy na głowie stają dęba. Już od bardzo, bardzo dawna nie otrzymywała żadnych meldunków od agenta operacyjnego Cztery.
Wklepała do biurka zapytanie, dziobiąc pojedynczo w sztywne czarne klawisze. Poprosiła biurko, by sprawdziło, czy agent operacyjny Cztery jest obecnie dostępny. Wydruk z biurka potwierdził, że czerwone światełko włączyło się dopiero przed dwiema godzinami. Agent nadal znajdował się przy odbiorniku i oczekiwał odpowiedzi inkwizytora.
Inkwizytor podniosła z biurka czarny, ślimaczy nagłownik telefonu i przycisnęła do skroni.
— Łączność — powiedziała.
— Tu łączność.
— Połączcie mnie z agentem operacyjnym Cztery. Powtarzam: agent operacyjny Cztery. Protokół trzy.
— Niech się pani nie rozłącza. Nawiązuję. Jest połączenie.
— Zabezpieczenie.
Usłyszała, jak przydźwięk linii został lekko zmodulowany, gdy funkcjonariusz łączności wypadł z pętli. Nadsłuchiwała — tylko syk.
— Cztery?… — szepnęła.
Nastała dręcząca cisza, zanim nadeszła odpowiedź.
— Mówi się. — Głos był słaby, gubił się w zakłóceniach.
— Dawno cię nie słyszałam, Czwórka.
— Wiem. — To był kobiecy głos, bardzo dobrze znany inkwizytor. — Jak się pani wiedzie, Inkwizytor Vuilleumier?
— Sukcesy i niepowodzenia, jak zwykle w pracy.
— Znam to uczucie. Musimy się spotkać, pilnie i osobiście. Czy twoje biuro nadal zachowało swoje drobne przywileje?
— W pewnych granicach.
— Wobec tego sugeruję, byś w pełni ich nadużyła. Znasz moje obecne położenie. Siedemdziesiąt pięć klików na południowy zachód ode mnie jest małe osiedle o nazwie Solnhofen. Mogę tam dotrzeć w ciągu dnia i będę w… — Podała inkwizytor namiary gospody.
Inkwizytor wykonała w pamięci rutynowe obliczenia. Dotarcie do Solnhofen siewem i drogami zabierze dwa do trzech dni. Siewem i sterowcem będzie szybciej, ale to zwróci uwagę: sterówce rutynowo nie odwiedzały Solnhofen. Samolotem można łatwo osiągnąć cel w ciągu półtora dnia, nawet gdyby się leciało dłuższą drogą, omijając fronty atmosferyczne. Zwykle w wypadku nagłej prośby agenta operacyjnego nie zawahałaby się przed wyborem samolotu. Ale to był operacyjny Cztery. Nie mogła sobie pozwolić na przyciągnięcie nadmiernego zainteresowania. Ale, zreflektowała się, zrezygnowanie z samolotu będzie miało dokładnie taki skutek. Trudna decyzja.
— Czy to naprawdę takie pilne? — zapytała inkwizytor, znając z góry odpowiedź.
— Oczywiście. — Kobieta wydała kurzy, gdaczący dźwięk. — Nie dzwoniłabym w innym wypadku.
— I to dotyczy jej… triumwira?
Inkwizytor odniosła wrażenie, że słyszy uśmiech w odpowiedzi agenta operacyjnego.
— Kogóżby innego?
Kometa nie miała nazwy. Być może kiedyś skatalogowano ją i zaklasyfikowano, ale nikt tego nie pamiętał i z pewnością informacje o niej nie znajdowały się w publicznych bazach danych. Żadnego nadajnika nigdy nie zakotwiczono na jej powierzchni; żadni Porywacze nigdy nie wczepili się w nią i nie wyciągnęli próbek rdzenia. Niczym się nie wyróżniała — po prostu jeszcze jeden obiekt w ogromnym roju zimnych dryfujących ciał. Takich ciał były miliardy; powoli, nie niepokojone, krążyły po stabilnych orbitach wokół Epsilon Eridani. Z rzadka potężniejsza perturbacja któregoś z większych światów układu wyrywała kilkoro członków roju i wysyłała ich ku planetom wewnętrznym, na orbity ocierające się o słońce. Jednak dla przeważającej części komet przyszłość to tylko dalsze okrążanie Epsilon Eridani do chwili, gdy samo słońce napęcznieje. Do tego czasu ciała te pozostaną uśpione, nieznośnie zimne i spokojne.
Kometa była spora, ale nic nadzwyczajnego — istniał milion większych od niej. Zmrożona kula niemal czarnego, zanieczyszczonego lodu; luźna beza z metanu, tlenku węgla, azotu i tlenu, z żyłkami silikatów, węglowodorów jak sadza i kilku rodzajów organicznych makromolekuł, połyskujących fioletem i szmaragdem. Przed kilkoma miliardami lat, gdy galaktyka była młodsza i spokojniejsza, utworzyły one piękne, załamujące światło pokłady krystaliczne. Większość powierzchni komety była jednak smoliście czarna. Z tej odległości Epsilon Eridani wydawała się tylko trwałym błyskiem na niebie, trzynaście godzin świetlnych stąd, niewiele bliższa od jaśniejszych gwiazd.
Ale ludzie kiedyś przybyli na kometę.
Przylecieli eskadrą ciemnych statków kosmicznych z ładowniami pełnymi maszyn transformujących. Owinęli kometę błoną przezroczystego plastiku, niczym pianą trawiącej śliny. Plastik usztywnił luźną strukturę komety. Przy pobieżnym oglądzie pozostawał niewykrywalny. Odbity promień radaru czy skanowania spektroskopowego niewiele tylko różnił się od normy dla takich ciał i mieścił się w granicach oczekiwanego błędu demarchistowskich przyrządów pomiarowych.
Gdy kometę zawarto już mocno w plastikowej skorupie, zaczęto redukować jej obroty. Rakiety jonowe, zmyślnie umieszczone na jej powierzchni, powoli wykrwawiały ją z momentu obrotowego. Dopiero gdy osiągnięto rezydualną prędkość kątową, wystarczającą tylko do zmylenia obserwatora, rakiety jonowe uciszono i z powierzchni usunięto całą instalację.
Wtedy ludzie już pracowali we wnętrzu komety. Wydrążyli ją i ubili osiemdziesiąt procent masy w cienką twardą skorupę pod skorupą zewnętrzną. Powstała komora — idealna kula o średnicy piętnastu kilometrów. Ukryte szyby prowadziły do komory z kosmosu, ich szerokość umożliwiała przyjęcie średniego statku kosmicznego, jeśli tylko wykonywał manewry wystarczająco zręcznie. Doki i stocznie remontowe pstrzyły dno komory na podobieństwo gęstych skupisk drapaczy chmur. Wnętrze usiano maszynami krioarytmetycznymi, przypominającymi czopy wulkaniczne. Ogromne chłodziarki kwantowe wysysały ciepło z lokalnego wszechświata zgodnie z komputerowo zaprogramowanym harmonogramem.
Clavain często wlatywał do wnętrza i ze spokojem przyjmował gwałtowne korekty kursu, w celu uniknięcia kolizji z wirującą łupiną komety. Przynajmniej wmawiał sobie ten spokój, a w istocie zawsze wstrzymywał oddech, póki nie znalazł się bezpieczny w środku lub na zewnątrz. Te operacje przypominały mu dawanie nura pod opadającą kratę w bramie twierdzy. W przypadku statku tak dużego jak „Nocny Cień” korekty kursu były jeszcze gwałtowniejsze niż zwykle.
Powierzył tę operację komputerom „Nocnego Cienia”. Wiedziały dokładnie, co trzeba robić, i wejście należało do dobrze określonych zadań, które komputery wykonywały lepiej niż ludzie, nawet z odłamu Hybrydowców.
Читать дальше