Przez następne lata nigdy nie wątpiła, że bez problemu dotrzyma słowa, wydawało się to łatwe, tak łatwe, że rzadko o tym myślała. Ojciec umarł i Antoinette miała spełnić obietnicę, choć może obecnie wydawała jej się ona nieco śmieszna i dziecinna. Najważniejsze jednak było wyraźne przekonanie, które tamtego wieczoru słyszała w głosie ojca. Miała wtedy zaledwie dwanaście czy trzynaście lat i może sobie to wszystko wyobraziła albo wprowadził ją w błąd poważny wyraz ojcowskiej twarzy, ale ślubowała i choć teraz wiązało się z tym tyle kłopotów, chciała słowa dotrzymać, nawet narażając życie.
Odczepiła ostatnie więzy i pchnęła trumnę, aż jedna trzecia jej długości wystawała poza krawędź śluzy. Jeszcze jedno pchnięcie i ojciec będzie miał pogrzeb, jakiego chciał.
To szaleństwo. Przez wszystkie lata po tamtej pijanej rozmowie w barze nigdy nawet nie wspomniał o tym, że chce być pochowany w gazowym gigancie. Ale czy to znaczy, że wtedy nie wyraził życzenia z głębi serca? Przecież nie wiedział, kiedy umrze. Nie miał czasu na uporządkowanie swoich spraw przed śmiercią i nie miał okazji wyjaśnić, co życzy sobie, by zrobiono z jego doczesnymi szczątkami.
Szaleństwo? Owszem, ale z głębi serca.
Pchnęła trumnę poza krawędź.
Przez chwilę wydawało się, że trumna wisi w powietrzu za statkiem, jakby nie chciała rozpocząć długiego opuszczania się w nicość. Potem powoli zaczęła spadać. Koziołkowała, opóźniana przez wiatr, malała w oczach — przed chwilą miała rozmiar kciuka, a teraz już małej, ledwo dostrzegalnej kreski, wreszcie kropki, która tylko na moment odbiła słabe światło gwiazdy i zniknęła w kłębach pastelowych chmur.
Ostatni migawkowy widok i trumna zniknęła, pogrzeb się skończył.
Antoinette oparła się o wspornik. Nie spodziewała się, że po całej ceremonii spłynie na nią takie zmęczenie. Nagle poczuła ołowiany ciężar przytłaczającego ją powietrza. Nie było smutku ani łez — przedtem się wypłakała. Z czasem łzy na pewno powrócą. Teraz jednak czuła jedynie bezgraniczne wyczerpanie.
Zamknęła oczy na kilka minut.
Potem kazała Bestii zamknąć śluzę i rozpoczęła długi powrót na pokład sterowniczy.
Ze swego punktu obserwacyjnego wewnątrz śluzy Nevil Clavain patrzył na rozwierającą się jak źrenica okrągłą część szponopodobnego kadłuba „Nocnego Cienia”. Jak albinotyczne wszy wyroiły się uzbrojone proksy, pokryte pancerzami, podzielone na segmenty, z wyspecjalizowanymi odnóżami, czujnikami i bronią. Szybko przemierzyły próżnię oddzielającą ich od wrogiego statku i przywarły do niego przylgami na końcach nóg. Potem na uszkodzonej powierzchni szukały włazów i znanych słabych miejsc w statkach takiego typu.
Sunęły po przypadkowych torach jak żerujące skarabeusze. Mogłyby przejrzeć statek bardzo szybko, ale istniało ryzyko, że zabiją tych, którym udało się przeżyć w uszczelnionych strefach statku. Dlatego Clavain upierał się, by korzystały ze śluz powietrznych, choć przejście każdej maszyny przez śluzę zajmowało sporo czasu.
Niepotrzebna ostrożność. Gdy tylko pierwszy skarabeusz wszedł do środka, stało się jasne, że Clavain nie napotka ani oporu, ani uzbrojonych ocalałych. Statek był ciemny, zimny i cichy. Niemal pachniał śmiercią. Proksy sunęły ostrożnie, mijając poszczególne posterunki służbowe, a w polu widzenia pojawiały się twarze trupów. Podobne meldunki spływały od maszyn myszkujących w pozostałej części statku.
Clavain wycofał większość skarabeuszy i zbadaną przez nie drogą posłał na statek oddziałek Hybrydowców. Za pośrednictwem oczu skarabeusza oglądał pojedynczych żołnierzy wynurzających się ze śluzy. Ich pękate białe sylwetki przywodziły na myśl duchy.
Przeczesali statek. Z dodatkową, właściwą ludziom czujnością badali te same ciasne pomieszczenia, wcześniej zbadane przez proksy. Lufy broni wtykali w potencjalne kryjówki, otwierali pokrywy sprzętu, szukając ocalałych. Nikogo nie znaleziono. Ostrożnie szturchano ciała, ale żadne nie wykazało najmniejszych oznak życia — stygły, a wzorce termiczne wokół twarzy świadczyły o tym, że zgon już nastąpił, choć niedawno. Nic nie wskazywało na przyczyny tej gwałtownej śmierci.
Clavain ułożył myśl i przekazał ją Skade i Remontoire’owi, nadal pozostającym na mostku.
Wchodzę do środka. Żadnych jeśli, żadnych ale. Załatwię to szybko, bez zbędnego ryzyka.
[Nie, Clavainie]
Przykro mi, Skade, ale albo, albo. Nie jestem członkiem waszego miłego klubiku, co oznacza, że mogę chodzić, gdzie mi się podoba. Przełknij to lub wypluj, ale to część kontraktu.
[Jesteś dla nas cenny]
Będę ostrożny, przyrzekam.
Clavain odbierał irytację Skade własnym systemem emocjonalnym. Remontoire również nie zachwycał się jego decyzją.
Obydwoje należeli do Ścisłej Rady i było nie do pomyślenia, by zrobili coś równie niebezpiecznego jak wejście na pokład pojmanego okrętu wroga. Już i tak dostatecznie ryzykowali, opuszczając Matczyne Gniazdo. Inni Hybrydowcy, łącznie ze Skade, chcieli, by Clavain dołączył do Ścisłej Rady, gdzie skuteczniej wykorzystywaliby jego wiedzę i chronili go. Skade, dzięki swej władzy w Radzie, mogła znacznie utrudnić mu życie, gdyby upierał się pozostać poza tym ciałem. Mogłaby oddelegować go do symbolicznych obowiązków albo nawet odesłać na żałosną, przymusową emeryturę. Istniały również inne kary i Clavain wcale ich nie lekceważył. Zaczął nawet rozważać opcję wstąpienia do Rady. Przynajmniej poznałby odpowiedź na pewne pytania i niewykluczone, że wywarłaby pewien wpływ na swych adwersarzy.
Póki jednak nie nadgryzł tego jabłka, nadal pozostawał żołnierzem. Żadne ograniczenia go nie dotyczyły i jeśli ma postępować jak tamci, to niech go cholera weźmie.
W dalszym ciągu przygotowywał skafander. Poprzednio, jakieś trzy czy cztery stulecia temu, ten proces był znacznie szybszy i łatwiejszy: nakładało się maskę i trochę urządzeń komunikacyjnych, a potem przechodziło przez błonę z inteligentnego materiału, rozciągniętą na drzwiach wychodzących w próżnię. Przy przejściu warstwa błony otulała cię, tworząc natychmiast przylegający do skóry skafander. Podczas powrotu wchodziło się przez tę samą błonę i skafander do niej powracał, ściekając z ciała jak magiczny śluz. Dzięki temu czynność wychodzenia ze statku na zewnątrz była równie prosta jak zakładanie okularów przeciwsłonecznych. Takie techniki, jako zbyt wrażliwe na ataki, nigdy nie miały szerszego zastosowania w czasie wojen i oczywiście nie stosowano ich teraz, w epoce po zarazie, kiedy można było wykorzystywać jedynie najodporniejsze formy nanotechnologii.
Clavain obawiał się, że dodatkowy wysiłek będzie go irytował. Jednak przekonał się, że pod wieloma względami akt wkładania skafandra — wdziewanie zbrojonych płyt, rygorystyczne sprawdzanie podsystemów, przypinanie broni i czujników — dziwnie dodawało otuchy. Może dlatego, że te czynności miały charakter rytualnych gestów odstraszających pecha. A może cała procedura przypominała mu, jak się przedstawiały sprawy w jego młodzieńczych latach.
Odepchnął się nogami w kierunku wrogiego statku i opuścił śluzę. Sylwetka szponiastego statku jaśniała na tle ciemnego konturu gazowego giganta. Okręt z pewnością był uszkodzony, ale nie miał wycieków gazu, świadczących o utracie szczelności kadłuba. Istniała nawet szansa, że ktoś ocalał. Chociaż skanowanie w podczerwieni nie dało jednoznacznych wyników, laserowe urządzenia namiarowe wykryły niewielkie ruchy całego statku w przód i w tył. Taki efekt mogły wywołać rozmaite czynniki, ale najprostszym wyjaśnieniem była obecność wewnątrz przynajmniej jednej osoby, która się ruszała, odbijając się od czasu do czasu od kadłuba. Jednak ani skarabeusze, ani zwiadowcy nie znaleźli żadnych ocalałych.
Читать дальше