Zszedłem mu z drogi. Ręce pociły mi się na uchwycie kosy. Wyobrażałem sobie, co stałoby się z gulem, gdybym rozciągnął łuk tnący i śmignął kosą przez niego. Ból, jaki by wówczas odczuł, to nic w porównaniu ze skumulowanym bólem zadanym przez gula przez lata jego kariery zawodowej.
— Niezła sztuka — powiedział Cahuella.
— Ostatnie stopienie prawdopodobnie odbyło się zaledwie kilka tygodni temu — powiedział Dieterling, czując się w towarzystwie gula równie swobodnie, jak jego szef. — Popatrz na gradient typu komórek w tym miejscu.
Doktor niedbale podszedł, by zobaczyć, o czym mówi Dieterling.
Wyjął z kieszeni swej myśliwskiej bluzy cienkie szare urządzenie, produkcji wyraźnie ultraskiej. Miało rozmiar zamkniętej biblii, ekran i kilka zagadkowo oznaczonych kontrolek. Dieterling przystawił bok urządzenia do spirali i nacisnął jeden z guzików. Ogromnie powiększone komórki pojawiły się na ekranie w odcieniach bladego błękitu. Tworzyły zamglone, cylindryczne kształty, bezładnie upakowane jak worki z ciałami w kostnicy.
— To głównie komórki nabłonkowe — powiedział Dieterling, rysując palcem po obrazie. — Zwróćcie uwagę na miękką, tłuszczową strukturę błon komórkowych. To bardzo charakterystyczne.
— Charakterystyczne dla czego? — spytała Gitta.
— Dla zwierząt. Jeśliby wziąć próbkę wyściółki twojej wątroby, nie różniłaby się zbytnio od tego.
Przesunął urządzenie do innej części spirali, trochę bliżej pnia.
— A teraz spójrz. Zupełnie inne komórki, ułożone znacznie bardziej regularnie, ich geometryczne granice połączone razem usztywniają konstrukcję. Widzicie, jak błona komórkowa została otoczona dodatkową warstwą? To głównie celuloza. — Dotknął innego guzika i komórki stały się szklane, wypełnione widmowymi kształtami. — Widzicie te strączkowe organelle? Rodzące się chloroplasty. A te labiryntowate struktury to endoplazmatyczny glej. Wszystkie te elementy charakteryzują komórkę roślinną.
Gitta postukała korę, w miejscu gdzie Dieterling wykonał pierwsze skanowanie.
— Więc drzewo w tym miejscu bardziej przypomina zwierzę, a w tym bardziej roślinę?
— To oczywiście gradient morfologiczny. Komórki w pniu są czysto roślinne — cylinder ksylemu wokół rdzenia starorośli. Kiedy wąż po raz pierwszy przyczepia się do drzewa i owija wokół niego, jest nadal zwierzęciem. Ale w miejscach, gdzie wąż dotyka drzewa, jego komórki zaczynają się zmieniać. Nie wiemy, co to powoduje — czy impuls włączający pochodzi z własnego układu limfatycznego węża, czy też samo drzewo wysyła sygnał chemiczny, by zacząć stapianie. — Dieterling wskazał miejsce, gdzie spirala łączyła się bez szwu z pniem. — Ten proces komórkowej unifikacji zabrał kilka dni. Kiedy się skończył, wąż został nierozdzielnie przyczepiony do drzewa — w istocie stał się jego częścią. Ale większość węża w tym momencie nadal była zwierzęciem.
— Co się dzieje z jego mózgiem? — spytała Gitta.
— Już go nie potrzebuje. Szczerze mówiąc, nie potrzebuje niczego, co nazwalibyśmy, bez omówień, systemem nerwowym.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dieterling uśmiechnął się.
— Mózg matki to pierwsza rzecz, którą młode zjadają.
— Zjadają swoją matkę? — spytała Gitta ze strachem i odrazą.
— Węże łączą się ze swymi drzewnymi gospodarzami i same stają się roślinami. Dochodzi do tego dopiero wtedy, gdy węże są w swojej fazie niemal dorosłej, i dość duże, by okręcić się wokół drzewa na całej wysokości od gruntu do korony. W tym czasie młode hamadriady rozwijają się w czymś, co uchodzi za macicę stworzenia.
Drzewo-gospodarz prawie na pewno widziało już kilka stopień. Może oryginalne, prawdziwe drzewo, zgniło już bardzo dawno temu, a to, co pozostało, to tylko schwytane spirale martwych hamadriad. Jednak możliwe, że ostatni wąż, który przywarł do drzewa, w ścisłym sensie żyje nadal i szeroko rozpostarłszy swój fotosyntetyczny kaptur z wierzchołka drzewa, pije światło słoneczne. Nikt nie wie, jak długo węże mogą żyć w swej końcowej bezmózgiej fazie roślinnej. Wiadomo tylko, że wcześniej czy później przybędzie tu następny niemal dorosły i zgłosi roszczenia do drzewa. Wpełznie na nie, przepchnie swą głowę przez kaptur poprzednika, a potem rozpostrze swój kaptur ponad starym. Bez słonecznego światła, ocieniony kaptur szybko uschnie. Nowo przybyły stopi się z drzewem i w zasadzie przekształci w roślinę. Odrobina tkanki zwierzęcej, jaka mu jeszcze pozostanie, będzie służyła jedynie do dostarczenia żywności młodym, urodzonym w ciągu kilku miesięcy od stopienia. Jakiś chemiczny wyłącznik zmusi je, by wyjadły sobie drogę z macicy, po drodze trawiąc matkę. Kiedy zjedzą już jej mózg, będą przegryzały sobie szlak w jej spiralnym ciele, aż wynurzą się na poziomie gruntu jako w pełni uformowane, drapieżne, młode hamadriady.
— Myślisz, że to obrzydliwe? — wtrącił Cahuella, bezbłędnie czytając myśli Gitty. — Przecież wśród ziemskich zwierząt zdarzają się cykle życiowe, które są równie, jeśli nie bardziej, nieprzyjemne. Australijska pajęczyca społeczna zamienia się w papkę, kiedy dojrzewają jej pajączki. Musisz przyznać, że ma to w sobie coś z darwinowskiej czystości. Ewolucja nie dba zbytnio o to, co dzieje się ze stworzeniami, kiedy już przekazały swoje dziedzictwo genetyczne. Normalnie osobniki dorosłe muszą tkwić w okolicy dostatecznie długo, by wychowywać młode i strzec je przed drapieżnikami, ale hamadriady nie są ograniczone tymi czynnikami. Nawet młode są nieprzyjemniej-sze od innych lokalnych zwierząt, co oznacza, że nie ma nic, przed czym należałoby je chronić. I nie potrzebują niczego się uczyć, bo wszystko już mają wbudowane. Prawie nie ma presji selekcyjnej, która naciskałaby, żeby dorosłe osobniki nie umierały w momencie, gdy coś urodziły. Napaść się własną matką to dla młodych doskonałe rozwiązanie. Teraz ja się uśmiechnąłem.
— Mówisz to prawie z podziwem.
— Bo podziwiam to. Czyż nie jest godna podziwu czystość całego procesu?
Nie jestem pewien, co się wtedy wydarzyło. Patrzyłem na Cahuellę, a jednym okiem na Gittę, kiedy Vicuna coś zrobił. Jednak pierwszy błysk ruchu pochodził nie od Vicuny, tylko od mojego własnego człowieka, Rodrigueza.
Vicuna sięgnął do kurtki i wyciągnął pistolet.
— Rodriguez — powiedział. — Odejdź od drzewa.
Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale teraz widziałem, że Rodriguez trzyma dłoń w kieszeni, jakby właśnie po coś sięgał. Vicuna kołysał z emfazą lufą pistoletu.
— Powiedziałem, odejdź.
— Doktorze — poprosiłem. — Czy zechciałby pan wyjaśnić, dlaczego grozi pan jednemu z moich ludzi?
— Z przyjemnością, Mirabel. Kiedy już załatwię z nim sprawę. Rodriguez spojrzał na mnie zdezorientowany; oczy miał rozszerzone.
— Tanner, nie wiem, o co mu chodzi. Właśnie sięgałem po swój pakiet z żywnością…
Spojrzałem na Rodrigueza, potem na gula. — I co, doktorze?
— Nie ma tam pakietu. Sięgał po broń.
Bez sensu. Rodriguez już był uzbrojony — miał karabin myśliwski przewieszony przez ramię, tak jak Cahuella. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie nieruchomo. Musiałem podjąć decyzję. Kiwnąłem głową Cahuelli.
— Pozwól mi to załatwić. Weź Gittę i odejdźcie stąd. Daleko od ewentualnej linii ognia. Spotkamy się w obozie.
— Tak! — syknął Vicuna. — Wynoś się stąd, nim Rodriguez cię zabije.
Cahuella zabrał żonę i ociągając się, odszedł.
— Mówi pan poważnie, doktorze?
Читать дальше