— Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Ale wiem jedno. Cahuella może i jest lepszy, niż był kiedyś, ale nikt by mu nie przyznał tytułu obywatela roku, prawda? Jeśli określisz go obecnie jako człowieka czyniącego dobro, wzdragałbym się na myśl o tym, jaki był wcześniej.
— Owszem, wzdragałbyś się — odparła Gitta. — I nie sądzę, byś potrafił się zmierzyć z całą sytuacją.
Życzyłem jej dobrej nocy i wróciłem do przygotowywania pozostałych namiotów.
Późnym rankiem, kiedy inni zwijali obóz, pięciu z nas wróciło na piechotę do miejsca, gdzie ze szlaku zobaczyliśmy drzewo hamadriadowe. Stamtąd musieliśmy się niewygodnie, lecz niedługo przedzierać przez poszycie, aż dotarliśmy do rozdętego przy podstawie pnia. Prowadziłem, usuwając większość roślin kosą o nici monomolekularnej.
— Jest większe, niż wydawało się ze szlaku — powiedział Cahuella. Tego ranka miał rumieńce i zachowywał się jowialnie, gdyż swe wieczorne polowanie zakończył sukcesem. Wywnioskowaliśmy to, widząc zawieszone na skraju polany zwierzęce kadłuby. — Ile według ciebie ma lat?
— Z pewnością jest sprzed lądowania — odparł Dieterling. — Może czterysta. Musielibyśmy je ściąć, by się przekonać. — Zaczął obchodzić drzewo dookoła, lekko opukując korę kostkami palców.
Gitta i Rodriguez byli z nami. Patrzyli w górę, na szczyt drzewa; wyciągali szyje i mrużyli oczy przed promieniami słonecznymi, które sączyły się przez dżunglowy baldachim.
— Nie podoba mi się to — oświadczyła Gitta. — A jeśli… Dieterling wynurzył się spoza zasięgu słuchu, niemniej jednak odpowiedział na pytanie:
— Szanse, że pojawi się tu drugi wąż, są minimalne. Zwłaszcza że to drzewo stapiało się chyba dość niedawno.
— Jesteś pewien? — spytał Cahuella.
— Sam sprawdź.
Dieterling był teraz niemal dokładnie z drugiej strony drzewa. Przeciskaliśmy się przez poszycie, aż go dogoniliśmy.
Drzewa hamadriadowe w owych bajkowych czasach przed wojną stanowiły zagadkę dla pierwszych badaczy. Pośpiesznie przemknęli przez tę część Półwyspu, chłonęli dziwa nowego świata, szukając cudów, wiedząc, że w przyszłości wszystko zostanie bardziej szczegółowo przestudiowane. Przypominali dzieci, które rozrywają opakowanie prezentu i ledwo rzuciwszy okiem na zawartość paczki, gorączkowo odwijają następny podarunek. Rzeczy do oglądania było po prostu za wiele.
Gdyby cechowała ich metodyczność, z pewnością uznaliby drzewa za warte natychmiastowych dokładniejszych badań, a nie po prostu dołączyli je do rosnącej listy planetarnych anomalii. Wystarczyłoby poobserwować kilka drzew przez kilka lat i ich sekret wyszedłby na jaw. Ale postąpili inaczej i kiedy odkryto właściwą naturę tych drzew, od wielu dziesięcioleci trwała już wojna.
Stanowiły rzadkość, ale występowały na wielkim obszarze Półwyspu. Ta właśnie rzadkość sprawiła, że zainteresowano się nimi wcześniej, gdyż różnica między nimi a innymi gatunkami leśnej flory rzucała się w oczy. Każde dorastało do wysokości górnego leśnego piętra — czterdzieści do pięćdziesięciu metrów ponad poszycie, zależnie od otaczającej roślinności. Każde miało kształt spiralnego lichtarza, rozszerzającego się ku podstawie. Przy wierzchołku drzewa rozrastały się w szeroką, spłaszczoną strukturę podobną do ciemnozielonego grzyba o średnicy dziesiątków metrów. To właśnie parasole tak rzuciły się w oczy pierwszym badaczom, przelatującym nad dżunglą w jednym z promów „Santiago”.
Od czasu do czasu uczeni lądowali na polanach i wyprawiali się do drzew. Biolodzy usilnie próbowali wyjaśnić, skąd taki kształt drzew czy dziwne zróżnicowanie typów komórek na obwodzie drzewa i wzdłuż promienistych linii biegnących przez pień. Było jasne, że drewno w sercach drzew jest martwe, a materia żywa istniała we względnie cienkiej warstwie zewnętrznej.
Analogia ze spiralnym lichtarzem była w pewnym zakresie pomocna, jednak lepszym porównaniem byłaby niezwykle wysoka i cienka wieża ze zjeżdżalnią, podobna do podniszczonej starej zjeżdżalni, którą zapamiętałem z porzuconego wesołego miasteczka w Nueva Iquique. Każdego lata pastelowoniebieska farba na wieży złuszczała się coraz bardziej. Zasadniczy kształt drzewa stanowił zwężający się, cylindryczny pień, ale wokół niego owijała się aż do samego wierzchołka struktura z wielu oddzielnych, nie stykających się spirali. Spirali gładkich, pokrytych brązowo-zielonymi figurami geometrycznymi, migoczącymi niczym kuty metal. W lukach między spiralami było widać sam pień drzewa, często pojawiały się oznaki podobnej struktury, która została wcześniej starta lub wchłonięta przez drzewo. Być może jeszcze głębiej istniały podobne poziomy struktury, choć tylko wprawne oko wykwalifikowanego botanika mogło odczytać takie subtelności budowy rośliny.
Dieterling zidentyfikował większą spiralę wokół naszego drzewa. Przy podstawie, tam gdzie się wydawało, że spirala zanurzy się w ziemi jak korzeń, kończyła się otworem.
Dieterling wskazał mi ten otwór.
— Jest pusty, prawie aż do szczytu, brachu.
— To znaczy? — spytał Rodriguez. Wiedział, jak obchodzić się z młodocianym osobnikiem, ale nie znał się na biologicznym cyklu hamadriad.
— Znaczy, że już się wykluły — wyjaśnił Cahuella. — Młode tego stworzenia właśnie opuściły dom.
— One wygryzają sobie drogę z wnętrza matki — wyjaśniłem. — W dalszym ciągu nie mamy pojęcia, czy istnieją odrębne płci hamadriad, więc możliwe, że wyjadają sobie drogę z ojca — albo ani z tego, ani z tego. Kiedy wojna się skończy, badanie biologii hamadriad będzie stanowiło napęd tysięcy karier naukowych.
— Jak są duże? — spytała Gitta.
— Jak już uwięziony przez nas osobnik — odpowiedziałem, kopiąc jamę przy podstawie spirali. Może trochę mniejsze. Ale z całą pewnością przy spotkaniu lepiej mieć sporą siłę ognia.
— Myślałam, że poruszają się zbyt wolno, by nam zagrozić.
— Tak jest z niemal dorosłymi — wtrącił Dieterling. — Ale nawet je często trudno prześcignąć, zwłaszcza w takich zaroślach.
— Czy chciałaby nas zjeść, to znaczy czy ona by nas rozpoznała jako coś jadalnego?
— Chyba nie — odrzekł Dieterling. — Co niekoniecznie byłoby wielkim pocieszeniem, gdyby przez ciebie przepełzła.
— Uspokój się — powiedział Cahuella, obejmując Gittę ramieniem. — Są jak każde dzikie zwierzę, niebezpieczne jedynie wtedy, kiedy nie wiesz, co wyprawiasz. A my przecież wiemy, prawda?
Coś trzasnęło w zaroślach za nami. Zaskoczeni, obróciliśmy się wszyscy, na wpół oczekując widoku bezokiej głowy niemal dorosłej, kierującej się na nas jak powolny pociąg towarowy, miażdżącej dżunglę, która przeszkadzała w jej nieubłaganym ruchu naprzód równie skutecznie jak mgła.
Zamiast tego zobaczyliśmy doktora Vicunę.
Kiedy opuszczaliśmy obóz, doktor chciał iść z nami i zastanawiałem się, co skłoniło go do zmiany zdania. Nie twierdzę, że cieszyło mnie towarzystwa gula.
— O co chodzi, doktorze?
— Znudziłem się, Cahuella. — Doktor przestępował przez resztki skoszonych przeze mnie zarośli. Jego ubranie, jak zwykle, było nieskazitelnie czyste, choć nasze po marszu w dżungli miało wiele rozcięć i plam. Miał na sobie ciemnobrązową polową kurtkę do kolan, rozpiętą z przodu. Na szyi dyndały mu szykowne gogle wzmacniające obraz. Loczki na głowie nadawały doktorkowi nikczemny wygląd niedożywionego cherubina. — Ach, więc to jest właśnie to drzewo!
Читать дальше