— A co chcą w zamian za pomoc?
— Chcą, by je wypuszczono — rzekła Rashmika. — Chcą znaleźć się w tym świecie. W skafandrze nie ma… samych cieni, jest ich negocjator, rodzaj software’u… który wie, co mamy zrobić, żeby przepuścić pozostałych. Zna rozkazy, jakie musimy wysłać maszynerii Haldory.
— Jakiej maszynerii Haldory?
— Sam zobacz, Grelier — powiedział dziekan. Zestaw zwierciadeł znów się obrócił, przesyłając snop skoncentrowanego światła w jego zdrowe oko. — Zniknięcia się skończyły. Po tylu latach widzę świętą maszynerię.
W wysoko sklepionej hali Mocy Napędowej został tylko Glaur, jedyny z załogi technicznej. Katedra pokonała poprzednie zakłócenia — syrena ucichła, światła alarmowe na reaktorze przygasły, a ruch prętów i dźwigarów wrócił do zwykłego hipnotyzującego rytmu. Podłoga kiwała się z boku na bok, ale tylko Glaur, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, potrafił to wyczuć. Komuś, kto nie znał Lady Morwenny, podłoga wydawałaby się stabilna jak skała, jakby zakotwiczona w gruncie Heli.
Mężczyzna szedł po pomoście wokół centralnego rdzenia turbin i generatorów. Czuł powiew, jakby śmigające dźwigary poruszały się tuż nad jego głową, ale po tylu latach pracy w tym miejscu nie chował już niepotrzebnie głowy.
Doszedł do nieoznaczonego, niczym niewyróżniającego się panelu. Przekręcił zaciski zamykające panel i podniósł do góry pokrywę na zawiasach. Wewnątrz znajdowały się błyszczące srebrnoniebieskie kontrolki układu blokady — dwie bardzo duże dźwignie, a pod każdą z nich otwór na klucz. Procedura była bardzo prosta. Glaur ćwiczył ją wielokrotnie na ślepym panelu po drugiej stronie maszyny.
Wcześniej włożył swój klucz do zamka, a Seyfarth włożył swój. Klucze zaskoczyły równocześnie i wtedy obaj opuścili dźwignie zsynchronizowanym płynnym ruchem. Sala rozbrzmiewała teraz gadaniną przekaźników, gdy normalne wejścia sterowania zostały odłączone. Glaur wiedział, że za tym panelem znajduje się opancerzony zegar, który odmierza czas od chwili opuszczenia dźwigni. Teraz dźwignie pokonały pół drogi — za dwanaście czy trzynaście godzin przekaźniki znów zaterkoczą, włączając ręczne sterowanie.
Zbyt długo. Za trzynaście godzin prawdopodobnie nie będzie już Lady Morwenny.
Glaur chwycił mocno za poręcz pomostu i położył dłonie w rękawicach na lewej dźwigni. Nacisnął ją w dół z jak największą siłą. Dźwignia nie poruszyła się, jakby ją przyspawano pod tym kątem. Spróbował nacisnąć drugą dźwignię, potem obie naraz.
Jego wysiłki były absurdalne — wiedział, że system blokady tak zabezpieczono, by zapobiec znacznie bardziej brutalnej ingerencji, by uniemożliwić akcję grupy buntowników, a nie tylko jednego człowieka. Mimo zerowych szans musiał jednak spróbować.
Pocił się, ciężko dyszał. Zszedł na podłogę i wziął kilka ciężkich narzędzi. Znów wspiął się na pomost i zaatakował nimi dźwignie panelu. Odgłosy uderzeń rozbrzmiewały echem w całej sali, wybijając się ponad jednostajny terkot maszynerii. Bez skutku.
Glaur opadł z sił, ręce ześlizgiwały mu się z metalowych narzędzi, ramiona miał zbyt słabe, by unieść nawet lekki młotek.
Nie dał rady przestawić dźwigni na koniec dwudziestosześciogodzinnej pozycji, więc co mu pozostało? Nie zamierzał zniszczyć Lady Morwenny, chciał ją tylko zatrzymać albo zmienić jej trasę. Mógłby rozwalić reaktor — nadal miał dostęp do wielu portów wejściowych — ale musiałby czekać na efekt wiele godzin. Zatrzymanie maszynerii napędowej również nie było realne — wymagałoby to zablokowania jej naprawdę olbrzymim przedmiotem. W warsztacie leżały kawałki metalu, pręty i dźwigary przeznaczone do wymiany lub na złom, ale Glaur nie potrafiłby sam ich podnieść. Zorganizowanie sabotażu wymagałoby zbyt wielkiego wysiłku.
Jakie są zatem szanse oszukania systemów kierowania? Kamer obserwujących Drogę, urządzeń śledzących gwiazdy, czujników pola magnetycznego węszących za sygnaturami zakopanego kabla. Te systemy, powielające swoje zadania, umieszczono poza hermetyczną częścią katedry, wysoko nad gruntem, w trudno dostępnych miejscach konstrukcji.
Pogódź się z tym, powiedział sobie Glaur. Inżynierowie, którzy zaprojektowali odłączenie sterowania ręcznego, nie urodzili się wczoraj. Z pewnością zapobiegli wszystkim prostym sposobom obejścia blokad.
Katedra nie zamierzała się zatrzymać ani zboczyć z Drogi. Glaur obiecał Seyfarthowi, że zostanie tutaj do ostatniej chwili i będzie nadzorował maszyny. Ale co teraz wymagało nadzoru? Maszyny mu odebrano, pozbawiono kontroli, jakby nie był godzien zaufania.
Spojrzał z pomostu przez umieszczone w dole okno obserwacyjne, nad którym często przechodził. Widział grunt przesuwający się z prędkością jednej trzeciej metra na sekundę.
* * *
Mały statek Scorpia wylądował. Wysuwane płozy chrzęściły po tężejącej brei świeżo stopniałego lodu. Scorpio wypiął się z uprzęży i poprawił połączenia w skafandrze próżniowym. Nie potrafił się skoncentrować. Jasność umysłu to się wyostrzała, to zanikała jak słaby sygnał radiowy. Może Valensin miał rację, że powinien był zostać na statku i wydelegować na Helę kogoś innego?
Pieprzyć to.
Po raz ostatni sprawdził wskaźniki hełmu — wszystkie były zielone. Nie ma sensu z tym się guzdrać, pomyślał. Skafander albo jest gotów, albo nie, i jeśli on mnie nie zabije, to za rogiem prawdopodobnie czyha coś innego.
Obrócił się, by otworzyć rygiel, i jęknął z bólu. Boczne drzwi odskoczyły i plasnęły bezgłośnie w lodową breję. Scorpio poczuł lekkie szarpnięcie, gdy ostatnia porcja powietrza wyleciała z kabiny. Skafander wydawał się w porządku, żadne z zielonych światełek nie zaświeciło się na czerwono.
Chwilę potem stał na lodzie — przysadzista, niemal dziecięca postać w skafandrze zaprojektowanym specjalnie dla świń. Poczłapał ku rufie statku, trzymając się z dala od jaskrawoczerwonych dysz. Otworzył wnękę ładunkową. Sięgnął do środka, stękając z bólu, i zaczął niezgrabnie gmerać w środku dwupalczastymi rękawicami skafandra. Gołe ręce świni nie były mistrzowsko zręczne, ale w rękawicach były niewiele warte. Scorpio jednak miał wprawę. Całe życie się wprawiał.
Wyjął paletę wielkości tacy. W jej zagłębieniach — niczym jajka Faberge — tkwiły trzy miny pęcherzowe. Ujął jedną z nich z instynktowną ostrożnością — choć było bardzo mało prawdopodobne, by mina pęcherzowa wybuchła przez przypadek — i oddalił się od zaparkowanego statku.
Uszedł sto kroków, na tyle daleko, by materia wylotowa statku nie dotarła do miny. Uklęknął i wyciął nożem Clavaina w zmrożonej powierzchni małe stożkowate wgłębienie. Włożył w nie minę, tak że wystawała tylko jej górna część. Potem przekręcił tarczę o trzydzieści stopni; na górnej półkuli miny ukazał się mały czerwony wskaźnik — mina została uzbrojona. Scorpio wstał.
Przystanął na chwilę i spojrzał na Haldorę. Planety nie było. W jej miejscu widniał rodzaj mechanizmu, zajmującego znacznie mniejszy fragment nieba. Wyglądał jak niezwykły rysunek ze średniowiecznej kosmologii, wykonany pod wpływem ekstatycznej wizji — geometryczna siatkowa konstrukcja z mnóstwem precyzyjnych detali. Na obrzeżach krzyżowały się wyraźnie błyskające pręty, wychodzące promieniście z łączących się węzłów. W środku wszystko bardzo się komplikowało, elementy były nierozróżnialne, struktury — niemożliwe do opisania czy zapamiętania. Scorpiowi pozostało tylko wrażenie zawrotnej złożoności, jakby patrzył na mechaniczny mózg Boga. Bolała go głowa. Dokuczała mu migrena, jakby sam obiekt zmuszał go do natychmiastowego opuszczenia wzroku.
Читать дальше