— Zbieraj się, Walt! — zawołał. — Jesteś gotów? Podwiozę cię na lotnisko.
— Gdzie się podział Peter? — spytał Franklin. — Peter! Chodź się pożegnać, tatuś idzie do pracy.
Na taras wpadła czteroletnia wiązka nieujarzmionej energii, omal nie zwalając Franklina z nóg.
— Tatusiu, przyniesiesz mi dziesięciornicę? — spytał.
— Hej, a skąd ty o tym wiesz?
— Mówili o tym w dzienniku dzisiaj rano, kiedy jeszcze spałeś. Pokazali też fragment filmu Dana.
— Tego się właśnie bałem. Będziemy musieli teraz pracować w tłumie filmowców i reporterów zaglądających nam przez ramię. W tej sytuacji na pewno coś nawali.
— Dobrze przynajmniej, że nie mogą zejść za nami na dno — wtrącił Burley.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz, chociaż trzeba pamiętać, że nie tylko my rozporządzamy głębokościowymi łodziami podwodnymi.
— Nie wiem, jak ty możesz z nim wytrzymać — zwrócił się Don do Indry. — Czy on zawsze widzi wszystko tylko w czarnych barwach?
— Nie zawsze — uśmiechnęła się Indra, usiłując oderwać Petera od ojca. — Co najmniej dwa razy w tygodniu zdarzają mu się napady dobrego humoru.
Uśmiech stopniowo znikał z jej twarzy, kiedy patrzyła w ślad za odjeżdżającym wysmukłym, sportowym autem Dona. Bardzo lubiła Dona, który był jakby członkiem ich rodziny, i czasami poważnie się o niego martwiła. Wciąż jeszcze nie ożenił się i nie miał własnego domu; koczowniczy, kawalerski tryb życia na dłuższą metę musiał być męczący. Od kiedy go znali, większą część życia spędzał na wodzie albo pod wodą, od czasu do czasu urządzając szaleńcze wypady na ląd. Zazwyczaj korzystał wtedy z ich gościnności, co czasem bywało krępujące, zwłaszcza kiedy okazywało się, że na śniadanie przychodzi jakaś bliżej im nie znana dama.
Ich własne życie również trudno było nazwać osiadłym, ale przynajmniej zawsze mieli coś, co mogli nazwać domem. Najpierw było to mieszkanie w Brisbane, gdzie przyjście na świat Petera przerwało jej krótki, lecz szczęśliwy okres pracy na Uniwersytecie Queenslandzkim; potem bungalow na Fidżi, z dachem, który przeciekał w coraz to innym miejscu; mieszkanie przy stacji wielorybniczej w Południowej Georgii (do dzisiaj prześladował ją odór odpadków i krzyk mew krążących nad przystanią, gdzie ćwiartowano wieloryby); i wreszcie ten domek nad brzegiem morza na Hawajach. Cztery domy w ciągu pięciu lat to niemało, ale Indra wiedziała, że jak na żonę inspektora i tak miała szczęście.
Nie żałowała, że musiała przerwać pracę zawodową. Obiecywała sobie, że wróci do niej, gdy tylko Peter trochę podrośnie; nawet teraz czytała na bieżąco całą literaturę. Niedawno „Journal of Selachians” opublikował jej list na temat prawdopodobnego przebiegu ewolucji mitsukuriny i od tego czasu prowadziła interesujący spór ze wszystkimi pięcioma specjalistami od tego zagadnienia na świecie.
Nawet jeśli nie uda jej się zrealizować tych zamierzeń, przyjemnie jest pomarzyć, że można połączyć te dwie przyjemności, myślała Indra Franklin, gospodyni domowa i ichtiolog, przygotowując drugie śniadanie swemu wiecznie głodnemu synowi.
Pływający dok został zaopatrzony w urządzenia, które wprawiłyby w osłupienie jego konstruktorów. Cały wewnętrzny basen otoczono grubą stalową siatką, rozpięta na dużych izolatorach, a nad siatką zawieszono brezent, dla ochrony przed słońcem wrażliwej skóry i oczu Percy’ego. Jedyne oświetlenie wnętrza doku stanowiły matowe żarówki; na razie jednak wielkie wrota na obu końcach doku były szeroko otwarte, przepuszczając zarówno światło, jak i wodę.
Dwie łodzie podwodne stały gotowe do drogi przy zatłoczonym pomoście, gdzie doktor Roberts udzielał ostatnich instrukcji.
— Postaram się nie przeszkadzać wam zbytnio, kiedy już będziecie pod wodą, ale na litość boską mówcie mi, co się tam dzieje!
— Będziemy zbyt zajęci, żeby gadać jak sprawozdawca sportowy — odpowiedział Don z uśmiechem — ale zrobimy, co się da. A jeśli coś nam się przytrafi, to możesz być pewien, że będziemy natychmiast wrzeszczeć o pomoc. — Gotowe, Walt?
— W porządku — powiedział Franklin wchodząc do łodzi. — Do zobaczenia za pięć godzin. Mam nadzieję, że wrócimy z Percym.
Nie tracąc czasu ruszyli w głąb; nie minęło dziesięć minut, a już mieli nad sobą cztery tysiące stóp wody i na ekranach znajomy obraz skalistego dna. Nigdzie jednak nie było pulsującej gwiazdki, wyznaczającej miejsce pobytu Percy’ego.
— Mam nadzieję, że nadajnik nie przestał działać — powiedział Franklin, przekazując tę wiadomość niecierpliwiącym się na górze uczonym. — Jeśli tak, to możemy stracić kilka dni na powtórne odszukanie go.
— Czy myślisz, że się wyniósł z tej okolicy? Trudno byłoby mu się dziwić — dodał Don.
Z góry, ze świata, gdzie było światło i słońce, rozległ się spokojny, pewny głos doktora Robertsa.
— Prawdopodobnie Percy ukrył się w jakiejś rozpadlinie albo za skałą. Proponuję, żebyście podnieśli się o kilkaset stóp, gdzie nierówności gruntu nie będą wam przeszkadzać, i rozpoczęli szybkie przepatrywanie terenu. Nadajnik Percy’ego ma zasięg przeszło mili, powinniście więc odnaleźć go dość szybko.
W godzinę później głos doktora nie brzmiał już tak pewnie, zaś komentarze, jakie docierały do nich z góry, świadczyły, że reporterzy i przedstawiciele telewizji zaczynają się niecierpliwić.
— Jest tylko jedno miejsce, gdzie Percy mógł się schować — powiedział wreszcie doktor Roberts. — Jeśli on tam w ogóle jest i nadajnik działa, to musi siedzieć w Kanionie Miller’a.
— Tam jest głęboko na piętnaście tysięcy stóp — zaprotestował Don — a te łodzie nie mogą schodzić poniżej dwunastu tysięcy.
— Wiem, wiem, ale on nie musi być na samym dnie. Na pewno poluje gdzieś na zboczu. Jeśli tam jest, zobaczycie go bez trudu.
— Zgoda — odpowiedział Franklin bez przekonania. — Popłyniemy tam i rozejrzymy się, ale jeżeli jest poniżej dwunastu tysięcy stóp, to damy mu spokój.
Na ekranie hydrolokatora kanion odznaczał się wyraźnie jako nagła przerwa w świetlnym obrazie dna. Łodzie zbliżały się ku niej z szybkością czterdziestu węzłów — najszybsze stworzenia w całym oceanie, pomyślał Franklin. Przypomniał sobie, jak kiedyś przelatywał samolotem nad Wielkim Kanionem i nagle ziemia otworzyła się pod nim olbrzymią przepaścią. Teraz, mimo że jego orientacja była uzależniona wyłącznie od echa, przynoszonego przez fale dźwiękowe, doznał podobnego uczucia, kiedy mijał skraj ogromnej zapadliny w dnie oceanu.
Z zadumy wyrwał go okrzyk Dona:
— Jest! Jest! Tysiąc stóp pod nami!
— Nie musisz tak wrzeszczeć — mruknął Franklin. — Widzę go.
Strome zbocze kanionu tworzyło prawie pionową linię w centrum ekranu. Przy tej linii pełzła mała, pulsująca gwiazdka, której tak szukali. Niezmordowany nadajnik zdradzał myśliwym kryjówkę Percy’ego.
Natychmiast zawiadomili o tym doktora Robertsa; Franklin wyobrażał sobie radość i podniecenie tam, na górze — zresztą niektóre odgłosy docierały do niego przez włączony mikrofon. Po chwili doktor Roberts nieco zmienionym głosem spytał:
— Czy uważasz, że w tej chwili nasz plan ma nadal szansę powodzenia?
— Spróbujemy — odpowiedział Franklin. — Chociaż to pionowe zbocze będzie nam utrudniać działanie. Mam nadzieję, że nie ma tam żadnych jaskiń, do których Percy mógłby się wcisnąć. Don, jesteś gotów?
— Możemy zaczynać.
— Chyba uda mi się dotrzeć do niego bez włączania silników. Jedziemy.
Читать дальше