— Ależ panie komandorze — odpowiedział zajadle młody człowiek. — Ta hipoteza jest nadal aktualna. Pan sam powiedział na spotkaniu, że dobra analiza niepowodzeń nie wyklucza żadnej rozsądnej możliwości.
W biurze komandora znajdowało się dwóch ludzi. Komandor podszedł do okna i spojrzał. Na zewnątrz było prawie ciemno. Powietrze stało: ciężkie, nieruchome i wilgotne. Burze przemieszczały się nad oceanem w kierunku południa. Baza była omalże pusta. W końcu spojrzał na zegarek, ciężko westchnął i z powrotem podszedł do porucznika Todda. Nieznacznie uśmiechnął się.
— Słuchał pan uważnie, poruczniku. Z tym, że zasadnicze znaczenie ma tutaj słówko „rozsądnej”. Przyjrzyjmy się faktom. Jeśli się nie przesłyszałem, pański zespół analizy danych telemetrycznych stwierdził dziś po południu, że w trakcie lotu, już nad wybrzeżem w okolicach New Brunswick, zwiększyła się liczba nie przyjętych komend?
I że tych komend było ponoć ponad tysiąc, gdy pocisk leciał nad wybrzeżem atlantyckim? Jak pan proponuje wytłumaczyć to wszystko w kategoriach pańskiego scenariusza? Czyżby rozwinęli w szyk całą flotę statków wzdłuż trasy tylko po to, by zmylić i przechwycić jeden jedyny próbny pocisk marynarki?
Komandor Winters stanął teraz dokładnie na wprost wyższego od siebie, młodego porucznika. — Chyba że pan twierdzi — ciągnął z sarkazmem zanim Todd zdołał odpowiedzieć — iż Rosjanie mają jakąś nową tajną broń, która leci obok pocisku z prędkością sześciu machów i po drodze z nim rozmawia. No, poruczniku, na jakich rozsądnych podstawach oparte jest pana twierdzenie, że ta pańska dziwaczna rosyjska hipoteza jest nadal do przyjęcia?
— Panie komandorze — porucznik Todd nie poddawał się — żadne z pozostałych możliwych wyjaśnień zachowania pocisku nie jest na tym etapie ani trochę bardziej sensowne. Sam twierdzi pan, że to prawdopodobnie kwestia programu. Jednak nawet nasi najbardziej biegli programiści nie mogą sobie wyobrazić innego wytłumaczenia faktu, że tylko dwie komendy nie zostały wykonane. Sprawdzili wszystkie diagnostyczne dane wewnętrznego oprogramowania, które zostało dokładnie przebadane, i nie stwierdzili żadnych usterek. Poza tym przegląd oprogramowania przed jego wydaniem wskazuje, że zaledwie na sekundy przed rozpoczęciem lotu wszystko działało bez zarzutu.
— A wiemy jeszcze więcej. Ramirez dowiedział się z Waszyngtonu, że w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin dały się zauważyć znaczące ruchy rosyjskiej floty podwodnej w pobliżu wybrzeża Florydy. Nie chcę powiedzieć, że rosyjska hipoteza, jak pan to nazwał, stanowi rozwiązanie. Po prostu, dopóki nie mamy więcej sensownych wyjaśnień tych zakłóceń, to podtrzymywanie teorii, która być może potwierdzi to, że Pantera została przechwycona, ma sens.
Winters potrząsnął głową. — W porządku, w porządku — powiedział w końcu. — Nie rozkazuję panu, żeby pan to skreślił. Rozkazuję jednak, żeby w ten weekend skoncentrował się pan na poszukiwaniach pocisku w oceanie i żeby pan ustalił, co mogło wywołać, komputer czy oprogramowanie, anomalie w przyjmowaniu komend i zmianę kierunku lotu. Musi istnieć wyjaśnienie, które nie łączy się z operacjami na wielką skalę przeprowadzanymi przez Rosjan.
Todd zamierzał obejść Wintersa i wyjść. — Chwileczkę — komandor zatrzymał go mrużąc oczy. — Chyba nie muszę panu przypominać, kto poniesie odpowiedzialność, jeżeli ktoś z zewnątrz zwęszy tę rosyjską aferę, co, poruczniku Todd?
— Nie, komandorze… panie komandorze — padła odpowiedź.
— Więc dalej — powiedział Winters. — I proszę mnie informować, czy są jakieś znaczące postępy.
Komandor Winters śpieszył się. Zaraz po wyjściu Todda zadzwonił do teatru i powiedział Melvinowi Burtonowi, że chyba się spóźni. Szybko pojechał do baru, pożarł hamburgera z frytkami i pojechał w kierunku przystani.
Przybył do teatru, gdy większość zespołu była już przebrana. Melvin spotkał go przy drzwiach. — Teraz szybko, komandorze, nie mamy czasu do stracenia. Charakteryzacja musi się udać za pierwszym razem. — Nerwowo spojrzał na zegarek. — Jest pan na ambonie dokładnie za czterdzieści dwie minuty. — Komandor wszedł do męskiej garderoby, zdjął mundur i włożył surowe, białoczerwone szaty protestanckiego biskupa. Za drzwiami garderoby chodził w tę i z powrotem Melvin i dokonywał w myślach ostatecznego przeglądu.
Gdy kurtyna podniosła się, Winters był na ambonie.
Silnie przeżywał zwykłą na premierze tremę. Spojrzał ponad trzema rzędami zgromadzonych na scenie wiernych w stronę zapełnionej widowni teatru. W drugim rzędzie dostrzegł swoją żonę Betty i syna Hapa. Szybko przesłał im uśmiech, zanim ucichły oklaski. Gdy rozpoczął kazanie Shannona, trema ustąpiła.
Krótki prolog przeleciał szybko. Światła ściemniły się po raz kolejny na piętnaście sekund, równocześnie zmieniła się dekoracja i był już w końcowej scenie, kiedy to idzie do hotelowego pokoju wciąż mamrocąc pod nosem zdania ze swego listu. ShannonWinters usiadł na łóżku. Usłyszał szmer dobiegający z kąta pokoju i podniósł wzrok. To CharlotteTiffani. Jej wspaniałe kasztanowe włosy spadały na ramiona. Miała na sobie niebieską jedwabną koszulę nocną z wycięciem pośrodku, które całkowicie wypełniały jej krągłe, sterczące piersi. — Larry, ach Larry, wreszcie jesteśmy razem — usłyszał jej głos. Podeszła i usiadła obok niego na łóżku. Nozdrza wypełnił mu zapach jej perfum.
Objęła ramieniem jego głowę, przycisnęła usta do jego ust, natarczywie, mocno. Cofnął się. Jej wargi podążyły za nim, potem jej ciało. Oparł się plecami na łóżku. Nie przestając go całować podsunęła się bliżej. Przycisnęła biust do jego piersi. Objął ją, najpierw lekko, a potem leżąc na plecach zamknął ją w objęciach.
Światła zgasły na kilka sekund, potem zapaliły się.
CharlotteTiffani zsunęła się z Wintersa i położyła się obok niego na łóżku. Słyszał jej ciężki oddech. Dobiegł ich głos.
— Charlotto. — Potem znowu, z głośnym pukaniem do drzwi. — Charlotto, wiem że tam jesteś. — Drzwi nagle otworzyły się. Kochankowie unieśli się na łóżku. Światła zgasły i spadła kurtyna. Rozległy się głośne i długotrwałe oklaski.
Komandor Yernon Winters otworzył drzwi i wypadł na zewnątrz. Znalazł się w uliczce wiodącej do teatru. Drzwi, nad którymi znajdowała się pojedyncza żarówka pokryta owadami, wychodziły na mały drewniany podest z kilkoma schodami prowadzącymi na chodnik. Zszedł i zatrzymał się przy murze z czerwonej cegły. Wyciągnął papierosa i zapalił.
Obserwował kłąb dymu. W oddali zalśniła błyskawica, potem chwila ciszy poprzedzającej grzmot przetaczającej się burzy. Ponownie głęboko odetchnął i usiłował pojąć, co czuł w ciągu tych pięciu czy dziesięciu sekund z Tiffani.
Ciekawe, czy wiedzą, myślał. Ciekawe, czy dla każdego było to oczywiste. Gdy przebierał się po zakończeniu pierwszego aktu sztuki, zauważył zdradzieckie ślady na swoich spodniach. Wypuścił dym i skrzywił się. I to taki podlotek. Mój Boże. Na pewno wie. Musiała poczuć, gdy była na mnie.
Podniecenie mimowolnie na chwilę powróciło, gdy przypomniał sobie, jak Tiffani przycisnęła się do niego. Zabrakło mu tchu. Dały o sobie znać pierwsze przejawy poczucia winy. Mój Boże, pomyślał znowu. Kim ja jestem? Ohydnym, starym facetem. Z jakiegoś powodu przyłapał się na myśli o Joannie Carr, o nocy sprzed prawie dwudziestu pięciu laty. Przypomniał sobie chwilę, gdy ją brał…
— Komandorze — usłyszał głos. Odwrócił się. Na podeście stała Tiffani w koszulce i w dżinsach. Długie włosy opadały jej na ramiona. Schodziła po schodach zmierzając w jego stronę. — Komandorze — odezwała się ponownie z tajemniczym uśmiechem — poczęstuje mnie pan papierosem?
Читать дальше