Todd wyglądał na zmieszanego. — To znaczy — ciągnął dalej Winters podnosząc teraz głos — że Rosjanie znali kod ćwiczebnych komend i w ciągu dwóch sekund we właściwym czasie wysłali gdzieś z okolic wybrzeża Florydy ponad trzysta rozkazów. I to wydaje się wam bardziej prawdopodobne niż to, że w systemie oprogramowania 4.2 jest jakiś błąd? Mój Boże, poruczniku, niechże pan ruszy głową. Zmory pana nawiedzają? Jest rok 1994, na arenie międzynarodowej właściwie żadnego napięcia, a panu wydaje się, że Rosjanie są aż tak głupi, żeby narażając na szwank odprężenie ściągać z kursu pocisk amerykańskiej Marynarki, zwłaszcza że ciągle jest w trakcie prób? Nawet gdyby mogli spowodować, by ten pocisk poleciał do wyznaczonego przez nich miejsca, w którym mogliby go ukryć i potem dokładnie przebadać rekonstruując jego technologię, to dlaczego mieliby podejmować tak straszne ryzyko dla stosunkowo niewielkich korzyści?
Todd i Ramirez nie odzywali się w trakcie przemowy komandora. Ramirez, nieprzyjemnie zażenowany, zaczął wyglądać jej końca. Z Todda także już uszła cała chłopięca pewność siebie. Splótł palce i w roztargnieniu zaczął trzaskać stawami. Po dłuższej chwili Winters kontynuował, stanowczo, ale bez rozdrażnienia obecnego na początku jego przemówienia.
Sporządziliśmy wczoraj szczegółowy roboczy spis, poruczniku. Zakładaliśmy, że do dzisiaj będzie gotowy.
Niech pan jeszcze raz sprawdzi oprogramowanie 4.2 i zwróci szczególną uwagę na to, czy gdyby zestawić go z układem ćwiczebnych komend, można by wychwycić błędy, jakie wyszły w czasie testowania pojedynczego modułu lub całości. Może szkopuł tkwi w podprogramie odbiorczym komend, którego przy tym odpaleniu nie poprawiono. I chce, żeby na popołudniowe spotkanie przedstawił mi pan listę możliwych awarii, które da się wyjaśnić przy pomocy danych telemetrycznych, a więc inaczej, nie odwołując się do obcych sił, które wysłały komendę. A potem proszę powiedzieć, co pan planuje zrobić, by wykonać analizę każdego możliwego przypadku awarii i żeby skrócić tę listę.
Ramirez wstał z zamiarem wyjścia. — W tych okolicznościach, panie komandorze, uważam że moja obecność jest tutaj co najmniej niestosowna. Powierzyłem już sprawę paru ludziom i zawaliłem śledczą robotę, aby sprawdzić, czy na tym obszarze Rosjanie podejmowali ostatnio wojskową czy cywilną działalność. Temu przedsięwzięciu nadałem najwyższy priorytet. Po tej rozmowie wydaje mi się, że powinienem zawiesić…
— Nie, niekoniecznie — przerwał mu komandor Winters. — W tych okolicznościach trudno byłoby się panu wytłumaczyć. — Spojrzał na obu skręcających się ze wstydu młodych poruczników. — A nie chcę być mściwy i stawiać was obu do raportu, chociaż twierdzę, że obaj działaliście pochopnie i poza regulaminem. Nie, poruczniku, proszę kontynuować działania wywiadowcze. Mogą ewentualnie mieć pewne znaczenie. Tylko proszę nie robić z tego wielkiej sprawy. Ja biorę odpowiedzialność.
Ramirez podszedł do drzwi. Był wyraźnie wdzięczny.
— Dziękuję, panie komandorze — powiedział szczerze.
— Bo przez chwilę myślałem, że się wpakowałem w straszny kanał. Odebrałem bardzo pouczającą lekcję.
Winters zasalutował oficerowi wywiadu i zwrócił się do Todda, który także najwyraźniej przygotowywał się do wyjścia. Podszedł do obrazu Renoira i udawał, że mu się przygląda. Zaczai spokojnie, nie odwracając się w stronę młodszego oficera. — Czy mówił pan coś reporterce, pannie Dawson, o pocisku albo czy ona wspominała panu o tym w trakcie rozmowy?
— Nie, panie komandorze, niczego takiego nie było — stwierdził Todd. — Odpowiadała wręcz wymijająco, gdy zapytałem ją, o czym słyszała.
— Albo ma jakieś poufne informacje, albo dużo, dużo szczęścia — powiedział niby do siebie komandor Winters.
Podszedł bliżej do obrazu i wyobrażał sobie, że słyszy muzykę, którą na pianinie gra młodsza z sióstr. Dzisiaj słyszał sonatę Mozarta, ale nie był to właściwy czas na słuchanie. Poza tym ten młody człowiek musi dostać solidną nauczkę, pomyślał odwracając się.
— Czy pan pali, poruczniku? — zapytał proponując Toddowi papierosa. Młody człowiek potrząsnął głową.
— Ja palę — powiedział Winters. Włożył do ust pali maiła i zapalił. — Mimo, że jest tysiąc powodów, dla których nie powinienem. Za to prawie nigdy tego nie robię w pobliżu ludzi, którzy nie palą. To kwestia okoliczności.
Podszedł do okna, spojrzał przez nie i powoli wypuścił ustami dym. Todd wyglądał na zaintrygowanego. — A teraz — ciągnął Winters — dziwna rzecz, palę i nie zważam na okoliczności. Przez pana. Widzi pan, poruczniku Todd — powiedział raptownie odwracając się — jak sobie zapalę, jestem spokojniejszy. To znaczy, lepiej sobie radzę z własną złością.
Podszedł wprost do porucznika. — Bo do cholery, młody człowieku, jestem o to wściekły. Nie, nie myli się pan, o co. Z jednej strony chciałbym pana oddać dla przykładu choćby i pod sąd wojskowy za nieprzestrzeganie regulaminu. Jest pan za bardzo zarozumiały, zbyt pewny swoich wniosków. To niebezpieczne. Jeżeli się panu coś wymknęło i powiedział pan tej reporterce coś z tego, co tutaj mówił, to fora ze dwora. Ale — Winters przeszedł za biurko i udusił papierosa — zawsze uważałem, że za jedną pomyłkę ludzi nie należy krzyżować.
Usiadł i przechylił się na krześle do tyłu. — Tak między nami mężczyznami, poruczniku. Wystawiam pana na próbę. Nie chcę więcej słyszeć żadnych bzdur o międzynarodowym incydencie. To jest prosty przypadek wady w działaniu próbnego pocisku. Proszę wykonywać swoją pracę uważnie, starannie i dokładnie. Niech się pan nie martwi, sprawdzę czy praca została wykonana właściwie. Armia nie zapomina o pana ambicjach czy talencie, ale jeżeli jeszcze raz postąpi pan w tej kwestii pochopnie, to osobiście dopilnuję, żeby miał pan zapaprane papiery.
Todd stwierdził, że może odejść. Nadal był wściekły.
Teraz bardziej na siebie, ale wiedział, że lepiej nie dać tego po sobie poznać. Wintersa uważał ledwie za kompetentnego starego pryka i nie mógł znieść, gdy on go pouczał. Ale jak na razie nie mam żadnego wyboru, tylko to przyjąć, myślał sobie, gdy opuszczał biuro komandora.
Kiedy Nick po spotkaniu z Amandą i po starciu z Gretą wchodził do swojego mieszkania, właśnie zamigotało światło videofonu. Z powrotem wstawił do ubikacji torbę z trójzębem i włączył automatyczną sekretarkę. Na małym trzycalowym monitorze pojawiła się Juliannę. Nick uśmiechnął się pod nosem. Wszystkie informacje dla niego, choćby najbardziej błahe, zostawiała zawsze na video.
— Przepraszam, że ci to mówię Nick, ale właśnie odwołano twój czarter na jutro i niedzielę do Tampa. Powiedzieli, że słyszeli prognozę pogody z zapowiedzią burz. Ale i tak nie wszystko stracone, bo dostałeś od nich zaliczkę — na chwilę przerwała. — Przy okazji; Linda, Corinne i ja wybieramy się dzisiaj do Joego Łazęgi, żeby posłuchać Angie Leatherwood. Może byś wpadł na chwilę chociaż się przywitać? Mogłabym ci nawet postawić drinka.
Cholera, zaklął w duchu Nick. Potrzebuję pieniędzy.
Troy też. Machinalnie wystukał imię Troya na małym pulpicie obok telefonu i czekał, aż Troy podniesie słuchawkę i naciśnie włącznik video. — O, profesor, cześć. Cóż porabiasz w taki piękny dzień w tropikach? — Troy jak zwykle był w dobrym humorze. Nick nie pojmował, jak można być nieustannie w tak dobrym nastroju.
— Coraz gorsze wiadomości, przyjacielu — odpowiedział Nick. — Po pierwsze Amanda Winchester mówi, że nasz trójząb jest współczesny i prawie na pewno nie jest dawnym skarbem. Co do mnie, nie jestem całkiem przekonany. Ale to nie wygląda obiecująco. Po drugie i chyba ważniejsze na krótki dystans, nasz czarter został odwołany.
Читать дальше