Dziwne było, iż jak dotąd nikt nie uświadomił sobie, że Hazard był tak samo szalony i niebezpieczny. Podczas owych dwóch tygodni, kiedy Gwambe podbijał kraje śródziemnomorskie, przeprowadzono mobilizację w Austrii i w Niemczech. Niemieckie rakiety poważnie zniszczyły Cape Town, Bulawayo i Livingstone, lecz jak dotąd nie wypowiedziano oficjalnie Afryce wojny. Kiedy rozeszły się pogłoski, że Hazard przemieszcza wyrzutnie rakiet wodorowych do Austrii, zarówno premier Rosji, jak i prezydent Ameryki apelował do niego, by nie stosował broni atomowej. Odpowiedź Hazarda była wymijająca. Powszechnie jednak panowało przekonanie, że będzie działał rozsądnie. My jednak sądziliśmy inaczej. Podobnie prezydent Melville, ale on słusznie zachował to dla siebie.
Polecieliśmy rakietą do Waszyngtonu. Jeszcze przed północą jedliśmy kolację w towarzystwie prezydenta. On także był wyczerpany i chory, lecz w ciągu pół godziny przebywania z nami odzyskał siły. Obsługa Białego Domu dokonała wspaniałego wyczynu, improwizując dla wszystkich pięćdziesięciu osób świetny posiłek w wielkiej sali jadalnej. Niemal w pierwszych słowach prezydent zapytał mnie:
— Nie pojmuję, jak może pan wyglądać na tak beztroskiego?
— Ponieważ sądzę, że możemy tę wojnę przerwać.
Wiedziałem, że to właśnie chce usłyszeć. Nie dodałem, że nagle to czy gatunek ludzki wyniszczy sam siebie, czy też nie, stało się dla mnie mało ważne. Powrót pomiędzy te nędzne, kłótliwe i ograniczone istoty był irytujący.
Zapytał, jakie mamy propozycje co do sposobu zakończenia wojny.
— Po pierwsze, panie prezydencie, chcemy, aby ogłosił pan w centralnym programie telewizyjnym, że za sześć godzin pojawi się pan przed kamerami z oświadczeniem dotyczącym całego świata.
— Czy może mi pan zdradzić, co to będzie?
— Jeszcze nie wiem. Sądzę jednak, że dotyczyć ono będzie Księżyca.
Kwadrans po północy, wszyscy znaleźliśmy się na trawniku Białego Domu. Niebo zaciągnięte było chmurami; siąpił zimny, drobny deszcz. Nie miało to dla nas, oczywiście, żadnego znaczenia. Każdy z nas dokładnie wiedział, gdzie usytuowany jest Księżyc. Czuliśmy jego przyciąganie zza chmur.
Nie byliśmy zmęczeni. Wszystkich nas niezmiernie ożywił powrót na Ziemię. Instynktownie czuliśmy, że zapobieżenie tej wojnie nie będzie trudne. Zupełnie inną sprawą było, czy uda się pokonać pasożyty czy też nie.
Doświadczenie zdobyte w Kosmosie dobrze nam posłużyło. Mając pod nogami Ziemię, równoległe połączenie umysłów wydawało się nam najprostszą rzeczą pod słońcem. Tym razem nie było potrzeby, abyśmy z Reichem i Fleishmanem pełnili rolę kontrolną; najgorsze, co mogło się teraz wydarzyć, to zniszczenie Białego Domu.
Połączenie umysłów napełniło nas tak ożywczą radością, takim poczuciem mocy, jakiego dotąd nie zaznałem. Pojąłem teraz głębsze, prawdziwsze znaczenia: „Jesteśmy wzajemnie swoimi członkami”. Jawił mi się obraz całej ludzkości pozostającej w kontakcie telepatycznym — zdolnej do połączenia wszystkich swych sił. Człowiek jako „istota ludzka” przestałby istnieć, a perspektywy jego potęgi byłyby nieskończone.
Nasza wola zlała się w jeden strumień, na podobieństwo światła reflektora, i skierowała ku Księżycowi. Na tym etapie nie czyniliśmy żadnego wysiłku, aby zwiększyć moc poprzez wibracje.
Kontakt uzyskany z Księżycem zaskoczył nas. Zupełnie jakbyśmy nagle znaleźli się w najbardziej hałaśliwym tłumie świata, jaki można sobie wyobrazić. Zakłócające wibracje płynące z Księżyca przekazywane były bezpośrednio poprzez rozciągającą się pomiędzy nami linię mocy. W rzeczywistości nie był to hałas słyszalny; ale na kilka sekund — pod wpływem wzbierającej fali zakłóceń psychicznych, która nas zalała — umysły nasze potraciły ze sobą kontakt. Później znów połączyliśmy się, przeciwstawiając się jej. Strumień woli sięgnął Księżyca, wyczuł jego kształt, tak jak dłoń czuje owoc pomarańczy. Przez chwilę, czekając, łagodnie zaciskaliśmy ucisk woli wokół satelity. Następnie, pod przewodnictwem Reicha i moim, zaczęliśmy generować czystą energię kinetyczną.
Wydawało się, że odległość Księżyca nie ma żadnego znaczenia. Wnioskowałem z tego, że ćwierć miliona mil to było dla nas tyle, co rzut kamieniem. Sprawdziliśmy to w ciągu następnych dwudziestu minut. Ważne było, aby działać powoli tak, by nie tracić sił. Ten gigant, glob o wadze pięciu tysięcy bilionów ton, kołysał się łagodnie na nici, jaką stanowiło przyciąganie Ziemi, niezdolny do zerwania jej. W pewnym sensie, z tego właśnie powodu, był on jakby pozbawiony wagi — cały jego ciężar wywoływany był przez Ziemię.
Teraz wolno, bardzo wolno wywieraliśmy delikatny nacisk na powierzchnię Księżyca; nacisk, który miał spowodować jego obrót. Na początku nie było żadnej reakcji. Wzmogliśmy siłę, szukając większego oparcia w Ziemi (większość z nas uznała pozycję siedzącą za wygodniejszą, mimo wilgoci). Nadal żadnej reakcji. Dzierżyliśmy go delikatnie, zupełnie nie zmęczeni, pozwalając falom siły wzbierać w sposób naturalny. Po kwadransie wiedzieliśmy już, że zwyciężyliśmy. Księżyc poruszył się, choć bardzo, bardzo wolno. Byliśmy jak dzieci wprawiające w ruch gigantyczną karuzelę. Kiedy już przezwyciężyliśmy początkową inercję, nie było żadnych ograniczeń prędkości, którą mogliśmy mu nadać poprzez łagodne wzmaganie nacisku.
Lecz karuzela ta nie wirowała w kierunku równoległym do Ziemi. Sprawiliśmy, że wirowała pod kątem prostym do linii wyznaczonej przez jego własny ruch wokół Ziemi — to znaczy w kierunku z północy na południe.
Północno-południowy obwód Księżyca wynosi około sześciu tysięcy mil. Kontynuowaliśmy przykładanie sił dopóty, dopóki punkt, w którym ją przykładaliśmy, nie nabrał prędkości trzech tysięcy mil na godzinę. Zabrało nam to niewiele ponad pięć minut, licząc od momentu przezwyciężenia inercji masy spoczynkowej. Oznaczało to, że Księżyc będzie się obracał wzdłuż własnej osi raz na dwie godziny, z taką prędkością zatem, która doskonale miała służyć naszemu celowi.
Weszliśmy do budynku i napiliśmy się gorącej j kawy. Dołączyło do nas teraz piętnastu czołowych senatorów, stąd pomieszczenie było przepełnione. Poprosiliśmy ich o ciszę, następnie wszyscy usiedliśmy, koncentrując swe umysły na Księżyc, w celu sprawdzenia, czy nasze działania przyniosły oczekiwane rezultaty.
Okazało się, że tak. W ciągu dwudziestu minut połowa tej części Księżyca, którą widzieliśmy dotąd z Ziemi, przesunęła się w kierunku zewnętrznym od nas. Druga, ciemna dotychczas strona satelity, obracała się zaś ku nam. W rezultacie, dokładnie tak jak to zakładaliśmy, zakłócające działanie Księżyca zmalało o połowę. Przez tysiące lat strumień energii psychicznej skierowany był ku Ziemi — teraz płynął w przestrzeń kosmiczną. Zastygłe siły witalne Księżyca nie posiadały już aktywnej inteligencji. Nie były w stanie ocenić sytuacji ani rozpoznać faktu, że ich dom obraca się. Poza tym, obracał się on w sposób, który komplikował całą sytuację. Przez wieki całe ich uwaga skierowana była ku Ziemi, która obracała się od lewej strony do prawej, z prędkością powierzchniową niewiele przekraczającą tysiąc mil na godzinę. Obecnie ich własny glob obracał się pod kątem prostym w stosunku do osi obrotów Ziemi. W rezultacie powstało nieuniknione zamieszanie.
Po godzinie dawna ciemna strona Księżyca była już całkowicie zwrócona ku naszej planecie. Zakłócające wibracje płynące z Księżyca ustały niemal całkowicie. Pytaliśmy senatorów, czy odczuwają jakąś zmianę. Niektórzy nie czuli nic, inni — lekko zakłopotani — odpowiadali, że są nieco „spokojniejsi” niż przed godziną.
Читать дальше