Tyle jeszcze było do poznania, tak wiele rzeczy jeszcze nie wiedzieliśmy. Lecz wpierw musimy zrealizować inne zadanie. Podzielić się tą wiedzą z innymi ludźmi.
I choć Ziemia nie była już naszym domem, nie ulegało wątpliwości, że musimy to zrobić. Staliśmy się policjantami Wszechświata.
Podszedłem do tablicy kontrolnej. Tydzień temu musiałbym zwrócić się do pułkownika Masseya z prośbą o szczegółowe instrukcje. Teraz całe urządzenie wydawało mi się dziecinną zabawką. Prędko wprowadziłem dane do komputera i zmieniłem tor lotu rakiety. Statek natychmiast zwinął fotonowe żagle, włączone zostały silniki korekcyjne zmieniające kierunek lotu.
Zaczęliśmy wolno zawracać łagodnym łukiem. Nasi towarzysze obudzili się i przyszli zobaczyć, co się działo. Powiedziałem:
— Wracamy na Ziemię. Pomóżcie mi przyspieszyć lot statku.
Połączyliśmy równolegle wysiłek naszych umysłów i zaczęliśmy wysyłać subtelny, zmienny strumień woli. Następnie, bardzo powoli, skierowaliśmy go ku tyłowi rakiety. Tak jakby ręka olbrzyma chwyciła statek niby rybę, poczuliśmy nagłe przyspieszenie i ponowiliśmy nasz wysiłek. Ponownie statek zareagował. Spróbowaliśmy zadziałać mocniej — statek zadrżał, lecz nadal reagował. Była to operacja niebezpieczna i wymagająca wielkiej ostrożności. Mogliśmy zastosować siłę tuzina bomb wodorowych, ale należało użyć jej w taki sposób, aby została przetworzona na prędkość linearną. Nieodpowiednio zastosowana, mogła zniszczyć statek, rozbijając go na drobny pył. Reich i ja przetrwalibyśmy to, ale reszta — nie.
Było coś zabawnego w tym, że znajdowaliśmy się oddaleni o jakieś dwa miliony mil w przestrzeni kosmicznej, w tej topornej rakiecie zaprojektowanej, jak nam się wydawało, przez imbecyli. Zgodziliśmy się z Reichem co do tego, że jedną z pierwszych rzeczy, które zrobimy po powrocie na Ziemię, będzie przekazanie ludziom, jak konstruuje się prawdziwe statki kosmiczne.
Najprostszym i jednocześnie najszybszym sposobem komunikowania się była telepatia. Dlatego właśnie wszyscy trzymaliśmy się za ręce tak, jak podczas seansu. Wyjaśnienie wszystkiego zajęło nam jedynie pięć sekund, ponieważ — w pewnym sensie — oni to już wiedzieli. My badaliśmy tę drogę w ciemności, oni przemierzali ją przy świetle dziennym.
Było to doświadczenie interesujące samo w sobie. Nie widziałem Reicha ostatniej nocy — znajdowaliśmy się w odrębnych pomieszczeniach. Nie przyszło mi też jakoś do głowy, by spojrzeć na swe oblicze w lustrze. Kiedy jednak przekazaliśmy naszą wiedzę pozostałym, zauważyliśmy znamienną przemianę zachodzącą w nich. Można się było, oczywiście, tego spodziewać, a jednak widok zmiany na tak wielu twarzach jednocześnie wydawał się czymś wyjątkowo dziwnym. Trudno wyrazić to za pomocą zwykłych przymiotników. Mógłbym powiedzieć, że stali się „bardziej szlachetni” i „wspanialsi”, ale byłoby to dalekie od prawdy. Może lepszym określeniem jest stwierdzenie, że bardziej upodobnili się do dzieci, lecz sens tego słowa musi być właściwie rozumiany. Jeśli przyjrzeć się twarzy bardzo małego dziecka — powiedzmy sześciomiesięcznego — a następnie twarzy człowieka starego, to nagle zaczynamy rozumieć ową subtelną jakość, którą jest życie, radość i magia. Bez względu na to, jak mądry i dobry jest ów starzec, to tego mu właśnie brakuje. Gdy dziecko jest szczęśliwe i inteligentne, jakość ta emanuje z niego i czasem nawet bolesna jest dla nas świadomość, że w oczywisty sposób należy ono do lepszego Wszechświata. Nadal jest pół-aniołem. Dorośli — nawet ci najwspanialsi — dewaluują życie, dziecko zaś oddaje mu się całe, z pełnym zaufaniem i afirmacją.
Właśnie ta jakość czystego życia wypełniła jadalnię statku kosmicznego. Nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że czuło się, jakby był to prapoczątek, sam świt aktu stwórczego. Widząc to u siebie wzajemnie, nabieraliśmy głębszej mocy i pewności.
To właśnie pozwoliło nam wznieść się na nowy poziom wiedzy. Gdy powiedziałem im: — Człowiek nie jest sam — rozumiałem sens tego, co mówię, ale nie wszystkie implikacje takiego stwierdzenia były dla mnie jasne; mówiłem o źródle mocy, sensu i celu. Teraz rozumiałem, że nie jesteśmy sami w sensie znacznie prostszym i bardziej oczywistym. Staliśmy się policją Wszechświata — i okazało się, że nie byliśmy jedyni. Umysły nasze natychmiast nawiązały kontakt z owymi innymi. Było to tak, jakbyśmy wysłali sygnał, który został momentalnie przyjęty przez stu odbiorców, a oni sami natychmiast zasygnalizowali nam swoją obecność. Najbliższy z nich znajdował się zaledwie cztery miliardy mil stąd, był to statek — krążownik z planety systemu Proxima Centauri.
Nie będę dalej rozwijał tego tematu, jako że nie jest on istotny dla dalszej części mej opowieści.
Lecieliśmy z prędkością stu tysięcy mil na godzinę. Mając przed sobą dwa miliony mil, byliśmy oddaleni o dwadzieścia godzin podróży od Ziemi. Jak wiadomo, Księżyc krąży w odległości dwustu pięćdziesięciu tysięcy mil od Ziemi. Znajdował się on ciągle pomiędzy nami i planetą, co oznaczało, że miniemy go za siedemnaście i pół godziny. Wiedzieliśmy, że nasze zadanie związane było z Księżycem.
Nie myśleliśmy o jego usunięciu. Waga Księżyca wynosi w przybliżeniu 5 x 1015 ton — to znaczy pięć tysięcy bilionów ton. Jak dotąd nie mieliśmy pojęcia, jaką masę mogą przesunąć nasze wspólne moce PK, ale wydawało się mało prawdopodobne, aby były one wystarczające do wykonania takiego zadania. Ponadto, jeśliby nawet udalo się nam wypchnąć go w przestrzeń, to co z tego? Zniknąłby ów stały czynnik drażniący psychikę ludzką, ale przecież dokonał on już swojego dzieła — pasożyty umysłu przetrwałyby tak.
Mimo to wiedzieliśmy, że Księżyc jest kluczem do wszystkiego, czymś co wymagało natychmiastowego działania.
Odczuliśmy jego przyciąganie w odległości pięćdziesięciu tysięcy mil. Spojrzeliśmy z Reichem na siebie — znaczenie tego faktu było oczywiste. W jakiś niejasny sposób Księżyc „uświadomił” sobie naszą obecność. Świadom był jej od momentu, kiedy opuściliśmy Ziemię i długo jeszcze po tym, jak go minęliśmy. Teraz zbliżaliśmy się jakby od tyłu i nie „dostrzegł” nas, aż do chwili, gdy zbliżyliśmy się na odległość ledwie pięćdziesięciu tysięcy mil.
Tym razem zaburzenia, których doświadczaliśmy już poprzednio, były mniej dokuczliwe. Wiedzieliśmy teraz, czym były: uwięzione moce życia obserwowały nas, pełne nadziei. Zaburzenia miały obecnie charakter emocjonalny. Znając jednak ich naturę, nie było trudno je zwalczyć. Skierowaliśmy statek bezpośrednio ku Księżycowi. Zaczęliśmy natychmiast hamować. Pół godziny później łagodnie wylądowaliśmy, powodując powstanie wielkiej chmury srebrzystego kurzu.
Byłem już kiedyś na Księżycu i wydawał mi się wtedy całkowicie martwą skałą. Teraz przestał być martwy, stanowił krajobraz żywej udręki. Udzielało się wrażenie ogromnej tragedii, jakbyśmy patrzyli na wypalony budynek, gdzie kiedyś straciło życie tysiące ludzi.
Nie marnując czasu, zabraliśmy się do przeprowadzenia zamierzonego eksperymentu. Nie opuszczając statku (jako że plany nasze nie przewidywały lądowania, nie mieliśmy ubiorów przystosowanych do przebywania w próżni kosmicznej), skierowaliśmy strumień wolicjonalnej mocy na ogromną masę porowatych skał przypominających wyglądem potężne mrowisko. Dwunastu z nas działało równolegle, a wytwarzana przez nas moc mogła sformować krater o średnicy dziesięciu mil. Całe to „mrowisko” — o wysokości około jednej mili — rozsadziliśmy tak, jak blok Abhotha, obracając je w drobny pył, który stworzył wokół statku rodzaj mgły. Wydzielone przy tej okazji ciepło dokuczało nam przez następne dziesięć minut. Kiedy rozbiliśmy skałę, wszyscy doświadczyli przez moment dreszczy czystej radości, przebiegających przez nas niby delikatny prąd. Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości: uwolniliśmy uwięzione siły życia. Ponieważ jednak były one pozbawione ciała, zniknęły, rozpraszając się w przestrzeni.
Читать дальше