— Nie widzę trudności — rzekł sennie. — Chciałbym współpracować z Teodorem, kiedy będzie szukał mojej żony. Domyślam się, że jednocześnie zatroszczy się o to, żebym ja był zdrów i cały.
— Domyślam się, że jako doktor Gwynne — wtrącił Gwynne zacierając ręce. — Wobec tego będę mógł zażądać dodatkowo honorarium za opiekę lekarską.
— A propos, Willy. Jesteś przecież jeszcze rekonwalescentem — powiedział Barenboim. — Byłeś już u lekarza?
— Jeszcze nie. Przyzwyczaiłem się do funkcjonowania na pół pary.
— Nie znam się na tym, ale brzmi to groźnie. Przyślę ci naszego lekarza zakładowego.
— Nie rób sobie kłopotu — odparł Carewe, w którym odżyła gwałtownie świeżo nabyta niechęć do szpitali. — Rano wybiorę się do swojego lekarza.
— Dobrze. Każ mu przesłać rachunek. do Farmy.
— Dziękuję. — Carewe przyłapał się na tym, że o mało me zasnął. — Powinienem chyba iść do domu.
— Nie ma potrzeby — odezwał się ze zdumiewającą żarliwością Pleeth, który cały czas siedział sztywno w nietypowym dla siebie bezruchu na niewidzialnym wiktoriańskim krześle, bawiąc się złotym wisiorkiem w kształcie cygara. — Proponuję nocleg u mnie, serdecznie zapraszam.
Carewe potrząsnął przecząco głową.
— Wolałbym jednak wrócić do siebie — odparł. — Tam najprędzej spodziewałaby się mnie znaleźć Atena.
Wstał i upewniwszy się, że Gwynne zna jego domowy numer, wyszedł i wsiadł do bolidu. Kiedy dojechał do domu, nogi uginały się pod nim przy każdym kroku i ledwo się położył, zasnął.
Obudził się rano i od razu jego obawy o bezpieczeństwo Ateny, które wieczorem tak łatwo dały się rozproszyć argumentami Barenboima, powróciły ze zdwojoną siłą. Z rozumowania prezesa wynikało, że nikt nie ma powodu krzywdzić Ateny, jednakże rozumując podobnie, nikt również nie miał powodu krzywdzić jego. A przecież czterokrotnie w ciągu jednej doby otarł się o śmierć. Chociaż nie czuł głodu, zrobił sobie lekkie śniadanie, składające się z jajek i soku z owoców cytrusowych, a potem podszedł do wideofonu i połączył się z doktorem Westi. Umówił się z nim na dziesiątą, a wolny czas wykorzystał na depilację zarostu na twarzy i znalezienie czystego ubrania.
Gabinet doktora Westi mieścił się na ósmym piętrze siedziby sztuk medycznych w Three Springs. Carewe zjawił się tam nieco za wcześnie, ale cybernetyczna sekretarka nie kazała mu czekać i wpuściła go od razu do środka. Wyglądający na naukowca Westi, który ostudził się dopiero po sześćdziesiątce, wskazał mu krzesło.
— Dzień dobry, Will — przywitał go serdecznie. — Co to, masz kłopoty z przystosowaniem się?
— Jak to?
— Z twojej kompkarty wynika, że oboje z Ateną zostaliście niedawno zarejestrowani w ministerstwie zdrowia jako nieśmiertelni. Pomyślałem, że może…
— Ach tak, już rozumiem. Nie, to nie hydra pożądania podnosi swój ohydny łeb, ale… czy możesz mi coś poradzić na podupadłe płuco?
Najlepiej jak umiał, Carewe opowiedział, co mu się przydarzyło, bez wyjaśniania, dlaczego nagle i bez uprzedzenia opuścił szpital polowy Współnarodów.
— Właściwie to powinienem ci podziękować, Will — powiedział Westi przyglądając mu się w zamyśleniu. — W ciągu blisko osiemdziesięciu lat praktyki lekarskiej po raz pierwszy stykam się z przypadkiem rany kłutej. Rozbierz się do pasa, a ja tymczasem sprawdzę, co też oni z tobą zrobili.
Włączył stojącą na biurku końcówkę komputera i zamówił szczegółowe informacje o leczeniu Carewe’a w szpitalu w Afryce. Po ledwie dostrzegalnej chwili zwłoki urządzenie wypluło pasek papieru, który Westi przestudiował z zainteresowaniem. Odłożywszy go, zdjął z piersi Carewe’a opatrunek. Kiedy ciepłymi, suchymi palcami obmacywał okolice rany, Carewe starał się nie patrzeć w dół.
— Wygląda dobrze — orzekł wreszcie Westi, choć w jego głosie pobrzmiewała wątpliwość. — Jak dawno temu, dokładnie, zrobiłeś sobie zastrzyk?
Carewe obliczył w myślach.
— Dziesięć dni temu — powiedział.
— Aha. A jakiej marki był pistolet?
— Pracuje dla Farmy — odparł Carewe jak mógł najspokojniej, mimo że poczuł dreszcz niepokoju — wiec naturalnie…
— Czyli że użyłeś Farmy E.12?
— Oczywiście, a dlaczego pytasz?
— A, to drobiazg. Wydało mi się, że rana goi się trochę wolniej, za wolno jak na nieśmiertelnego. Prawdopodobnie coś zaburzyło proces gojenia. Teraz proszę usiąść, a ja obejrzę sobie to płuco.
Westi przyłożył do żeber Carewe’a holowziernik, żeby zbadać prawe płuco. Przerażony myślą, że mógłby przypadkiem zobaczyć przelotnie własne wnętrzności, Carewe zamknął oczy i nie otwierał ich aż do końca badania.
— Właściwie wygląda zupełnie zdrowo, myślę, że będzie je można znów uruchomić — oznajmił Westi.
— To znaczy co? Napompować?
— O, nic tak drastycznego — zapewnił go Westi z uśmiechem. Wstrzyknę ci do klatki piersiowej środek klejący i na powrót przyczepię płuco do żeber. Nic nie poczujesz.
Carewe skinął ponuro głową i wytężając wyobraźnię przywołał w myślach twarz Ateny.
Zsuwając się niepostrzeżenie w dół po osiągnięciu zenitu słońce zmieniało kształt, przekraczając niewidoczne bariery oddzielające od siebie poszczególne strefy sterowania pogodą. Niczym ameba, lub kropla oliwy spływająca po szkle, jego owal ulegał zniekształceniu, wydłużał się, rozbryzgiwał tworząc krwawą rosę, która następnie zlewała się z powrotem. Słabnące żywioły zimy, pokonane przez okołoziemskie krzywizny, czaiły się od północy, ale utrzymywano je w ryzach. Carewe przechadzał się po ogrodzie, usiłując przystosować się do iłowego tempa wydarzeń. Od tamtego pamiętnego ranka, kiedy Barenboim wezwał go do swojego gabinetu, dni mijały mu zapalając się i gasnąc jak błyskawice, nieregularnie i z zawrotną szybkością. A tu raptem czas stanął w miejscu, on zaś czekając na wiadomość od Gwynne’a czuł się jak mucha uwięziona w bursztynie. Przeszedł w tę i z powrotem kilka razy cały ogród, myśląc bez związku o tym, że przydałoby się doprowadzić do porządku kępy porostów z Marsa, które zaczynały się rozrastać samopas, jednakże nie był w stanie zająć się poważnie rzeczą tak banalną.
— Jak się masz, Willy — dobiegł go głos z sąsiedniego ogrodu. — Nie widziałem cię ostatnio, gdzie się podziewałeś?
Carewe obrócił się i zobaczył ogorzałą twarz Bunny’ego Costelli, który przyglądał mu się zza ogrodzenia.
— W Afryce — odparł, żałując daremnie, że nie spostrzegł go odpowiednio wcześnie, żeby się wycofać i uniknąć spotkania. Sąsiad, najstarszy człowiek, jakiego znał, starszy nawet od Barenboima, przyszedł na świat w pierwszej połowie dwudziestego wieku i był już jedną nogą w grobie, kiedy nastały biostaty, w samą porę, jak obliczał Carewe, żeby uratować mu życie.
— W Afryce? Co ty powiesz — prychnął z niedowierzaniem Costello. — A szanowna małżonka razem z tobą?
— Co ty właściwie wiesz, Bunny?
— Co ja wiem? O czym?
— O mnie i o Atenie — wyjaśnił Carewe, wzdychając ciężko. — Co o nas słyszałeś?
— Nic a nic. Zresztą nie mam zwyczaju powtarzać plotek, całym sercem jestem za staroświeckim małżeństwem, drogi chłopcze.
A więc wiedzą, pomyślał Carewe.
— To czemu sam nie spróbujesz? — spytał.
— To straszne, Willy. Okropne. Wiesz, ja już byłem kiedyś żonaty.
— Naprawdę? — rzekł Carewe i zaczął się wycofywać.
Читать дальше