— Spuszczą po nas klatki — poinformowała go niedbałym tonem.
— Colleen — powiedział szybko — być może po raz ostatni mamy okazję porozmawiać na osobności.
— Możliwe.
Chwycił ją za obie ręce.
— Jestem żonaty od dziesięciu lat, ale dopiero wczoraj po raz pierwszy złamałem przysięgę małżeńską, pierwszy i jedyny — powiedział. Chciała wyrwać ręce z jego uścisku, ale jej nie puścił. — Tylko że wcale nie jestem pewien, czy nadal mam żonę. Coś między nami zaszło. Nie mogę ci o tym opowiedzieć, ale mój pobyt w Afryce w roli ostudzonego i starania, żeby nie dać się zabić, bezpośrednio się z tamtym wiążą.
— Dlaczego mi o tym mówisz?
— Bo nie chcę, żebyś myślała, że zmykam do ciepłego domowego zacisza i ciepłej żonki po małym skoku w bok. To nie w moim stylu.
— Ale dlaczego mi to wszystko mówisz?
— Bo liczę się z tobą. Mógłbym cię pokochać, Colleen. Spojrzała na niego wyzywająco.
— Tak ci się zdaje? — spytała.
— Wiem na pewno. — Własne słowa zasmuciły go, bo były bliskie prawdy, lecz nie całkiem z nią zgodne. Był wdzięczny Colleen, ale wdzięczność, której nie mógł wyrazić należycie, przerodziła się w poczucie winy. — Posłuchaj, jeżeli okaże się, że nie mam już żony…
— Nie kończ, Will — przerwała mu z ironicznym uśmiechem. — Bo przesadzisz z tą szlachetnością.
Puścił jej ręce i instynktownie, zupełnie jakby się umówili, odsunęli się od siebie w chwili, kiedy wśród drzew pojawiły się dwie klatki spuszczone na chybił trafił z czekającego na nich helikoptera.
Carewe odetchnął dopiero wysoko nad Atlantykiem, lecąc na zachód pojazdem podkosmicznym. Zamiast docierać odpowiednimi kanałami komputerowymi do kredytów Farmy i tym samym opóźniać podróż, wybrał inne wyjście — skorzystał z własnego kredysku, by opłacić przelot z Kinszasy do Lizbony, a stamtąd do Seattle. W Lizbonie przeżył nieprzyjemny moment, kiedy dowiedział się, że bilet będzie go kosztować ponad tysiąc nowych dolarów — przyszło mu na myśl, że jego konto bieżące okaże się niewystarczające. Jednakże sieć komputerowa potwierdziła jego wypłacalność i przypomniał sobie, że nowy dolar miał w tym miesiącu wyjątkowo korzystny kurs w stosunku do escudo.
Jednym z ubocznych skutków nieśmiertelności była konieczność zreformowania światowych systemów monetarnych. Pominąwszy nawet wynikający z niej wzrost wydajności pracy, średni dochód na głowę konsumenta w Stanach Zjednoczonych — szacowany na pięć tysięcy dolarów w połowie dwudziestego wieku, przy przewidywanej, skromnie licząc, stopie wzrostu wynoszącej dwa i pół procent — powiększyłby się w ciągu trzech stuleci do sumy przekraczającej osiem milionów dolarów rocznie. Wejście w użycie biostatów, prowadzące do optymalnego wykorzystania potencjału umysłowego i dostępnych środków, wywindowało coroczny wzrost wydajności do poziomu dziesięciu procent i pojawiły się prognozy dochodów rzędu miliarda dolarów rocznie. Żeby nie dopuścić do tego, aby dolar stał się nic nie znaczącą jednostką monetarną, określono jego wartość jako stały i niezmienny ułamek produktu narodowego brutto, wyliczany raz na miesiąc. Na mocy międzynarodowego porozumienia inne państwa przedsięwzięły podobne kroki, utworzono także pulę pieniężną Współnarodów, która miała wchłaniać różnice powstające pomiędzy walutami poszczególnych krajów.
Pojazd podkosmiczny schodził w dół przebijając się przez strefy gęstego powietrza, kiedy zagłębiony w fotelu Carewe dokonał zdumiewającego odkrycia. Przeleciał już z osiem tysięcy kilometrów i ani razu nie pomyślał, że — samolotowi grozi awaria. Ewentualne niebezpieczeństwa podróży powietrznej były niczym w porównaniu z tym, co przeżył w ciągu minionych dwu dni na ziemi — a przecież wyszedł z tego cało. Znalazł się w takich opałach, że jego los zależał wyłącznie od niego, i dał sobie radę. Myśl ta napełniła go tępym zdziwieniem, które nie opuściło go do chwili, kiedy wysiadał z niebolotu w Seattle. Dzięki temu, że lecąc ze wschodu na zachód zyskiwało się na czasie, było tu dopiero późne popołudnie, więc udało mu się złapać podmiejski samolot, którym jeszcze przed zmrokiem dotarł do Three Springs.
Na pastelowe budynki padał coraz głębszy cień, w lustrzanych oknach i ścianach widokowych odbijało się niebo koloru patyny. Świat wydawał się znów krzepiąco znajomy i gnębiące Carewe’a poczucie zagrożenia osłabło. Pragnął już tylko jednego: dowiedzieć się, że Atena jest w domu i czeka na niego, a wówczas afrykański epizod rozwiałby się jak sen. W garażu na lotnisku wsiadł do bolidu i nie śpiesząc się pojechał do domu. Kopuiodom był pogrążony w ciemnościach, tak jak się spodziewał, dopiero jednak kiedy go zobaczył, przyznał sam przed sobą, że w skrytości ducha liczył, iż zastanie Atenę. Wszedł do środka i pozapalał światła. Przed wyjściem posprzątała dom tak starannie, że wyglądał, jakby nikt w nim nigdy nie mieszkał. Powietrze było sterylne.
Jak mogłem do tego dopuścić? — wyrzucał sobie. Przeraziła go własna głupota, rażąca niezaradność. Kiedy mgiełka E.80 rozsnuwała mu się w żyłach, powinien był zadzwonić do Barenboima i poprosić, żeby przekonał Atenę, jak wygląda prawda. Tymczasem on poświęcił swoje małżeństwo, żeby ochronić wynalazek, w który zainwestowała Farma, a jego poświęcenie okazało się zbyteczne, ponieważ wszystko wskazywało na to, że jacyś ludzie wiedzą już o E.80 albo przynajmniej coś podejrzewają. Był zmęczony i jego czynne płuco pompowało powietrze z takim trudem, jakby przed chwilą ukończył bieg, lecz mimo to postanowił jechać do Ateny i wszystko naprawić. W razie potrzeby gotów był zabrać ją do Barenboima — istniał jednakże prostszy, a zarazem przyjemniejszy sposób udowodnienia jej, że jest nadal sprawnym mężczyzną…
Podszedł do wideofonu i podał numer komuny, w której mieszkała Katarzyna Targett, matka Ateny, zanim jednak dokonano połączenia, odwołał je. Do komuny było stąd niecałe piętnaście kilometrów, mógł wiec tam dojechać w ciągu kilku minut. Nie odwiedzał jej od ponad dwu lat, ale mógł wprowadzić telekomunikacyjno-kartograficzny numer budynku do drogowskaźnika w bolidzie i korzystać w trakcie jazdy z komunikatów dotyczących trasy. Zapadła już noc, kiedy zajechał przed dwupiętrową budowle, którą łatwo było rozpoznać, bo takie właśnie oddawano do użytku kobietom pragnącym żyć grupowo. Znajdowały się tam oddzielnie mieszkania przeznaczone dla matek z córkami połączonych silną więzią rodzinną, a także służące przelotnym romansom z wędrownymi mężczyznami, poza tym jednak życie toczyło się wspólnie. Carewe’owi nie podobało się tutaj, głównie — jak przypuszczał — dlatego, że jego własna matka po odejściu ojca, który poszedł szukać szczęścia w innych związkach, mieszkała nadal w domu jednorodzinnym. Okazało się, że brama jest otwarta, wszedł więc do środka na prostokątny dziedziniec, gdzie szczupła brunetka, na oko dwudziestokilkuletnia, doglądała klombu z kwiatami. Sądząc z wyglądu, mogła być matką Ateny, ale ponieważ nie miał pamięci do twarzy, nie był pewien.
— Pani Targett! — zawołał i podszedł bliżej. — Czy pani jest matką Ateny?
Zagadnięta obróciła ku niemu twarz z uśmiechem, który nie zdołał ukryć chłodu, jaki pojawił się w jej spojrzeniu, kiedy spostrzegła jego pozbawioną zarostu szczękę.
— Nie — odparła.
— Przepraszam. Wygląda pani…
— Na kogoś z rodziny? — dopowiedziała. Głos miała ciepły, dźwięczny. — Bo jestem. Jestem babką Ateny. A pan?
Читать дальше