— Uważaj — ostrzegł ją. — Zaraz lądujemy.
Przyjrzał się dokładnie poręczom fotela i odkrył w zagłębieniu sterczącą dźwigienkę, którą można było przestawić palcem. Przypomniały mu się setki broszur na temat bezpieczeństwa lotu, które kiedyś z uwagą przewertował. Pamiętał, że wciśnięcie dźwigni zwiększa porowatość niewidzialnej magnetycznej powłoki podtrzymującej fotel, a tym samym przyśpiesza opadanie, zwolnienie jej nasila pole, a przesuwanie na boki odkształca powłokę tak, że fotel leci we wskazanym kierunku.
Carewe wzdrygnął się, bo minął właśnie wierzchołki drzew i zewsząd otoczył go i pochłonął bezkształtny kocioł z liści. Słyszał niewyraźnie, jak inne fotele przebijają się z trzaskiem przez bujną roślinność, ale całą uwagę skupił na minimalnych i pozornie nieważnych poruszeniach kciuka, które miały mu zapewnić bezpieczne lądowanie. Tuż pod nim wystrzeliło w górę jakieś mniejsze drzewo. Pchnął dźwignię w prawo, celując w szarzejącą czeluść, ale fotel nie zareagował dostatecznie szybko i poleciał skosem w dół przedzierając się przez gałęzie drzewa. Podskakiwał, drżał i zwalniał, Carewe’a zaś biły po twarzy drobne gałązki, no a potem wylądował na ziemi, jakimś cudem zachowując pionową pozycję. Przez bujną roślinność spadały z głośnym trzaskiem pozostałe fotele. Carewe nacisnął przycisk zwalniający, a kiedy metalowe ramiona schowały się do swoich gniazd, wstał swobodnie z fotela.
— Hej, hej! — usłyszał.
Zadarł głowę i zobaczył, że fotel Colleen uwiązł przechylony na bok w dolnych konarach rozłożystego drzewa. Dziewczyna znajdowała się około ośmiu metrów nad ziemią, ale mimo to uśmiechała się.
— Zaczekaj! — zawołał. — Wdrapię się na drzewo.
— Dobrze jest, jak jest. Bez rachuby nie ma zguby.
Colleen oswobodziła się z fotela i zrobiła krok naprzód w przepaść. Z rozwianą grzywą ciemnych włosów, przebierając leniwie nogami, poleciała jak kamień w dół i wpadła z impetem w krzaczastą kępę.
Carewe puścił się pędem po nierównym gruncie i trzęsącymi się rękoma rozgarnął krzew. Colleen była nieprzytomna, a po czole spływała jej pojedyncza, błyszcząca jak lakier strużka krwi. Uniósł jej jedną powiekę i opuszkiem palca dotknął gałki ocznej. Oko nie zareagowało, stąd na podstawie swojej skąpej wiedzy medycznej zorientował się, że Colleen znajduje się w stanie głębokiej utraty świadomości albo nawet doznała wstrząsu mózgu. Obmacał jej bezwładne ciało, a ponieważ nigdzie nie wyczuł złamania, wyciągnął ją z krzaka i ułożył na ziemi, na mchu.
Opadł na kolana u jej boku, obejrzał dokładnie wszystkie zadrapania na swojej skórze i spróbował uporządkować w myślach całe wydarzenie. Przychodziło mu do głowy tylko jedno wytłumaczenie, a mianowicie, że do systemu klimatyzacyjnego wahadłowca wpuszczono przy pomocy mechanizmu zegarowego jakiś środek halucynogenny o szybkim działaniu. Nie był to illusogen ani żaden inny atestowany środek dostępny w handlu, ale specyfik powodujący zaburzenia w orientacji przestrzennej i ogólnej, a więc o właściwościach śmiercionośnych w warunkach lotu. Wyglądało na to, że najpierw podziałał on na Carewe’a, być może dlatego, że jego jedyne czynne płuco pracowało z prawie maksymalną wydajnością, i przypuszczalnie z tego samego powodu również wcześniej został wydalony z jego organizmu. Dzięki temu Colleen została w porę ostrzeżona i katapultowała ich z samolotu, choć narkotyk działał na nią jeszcze po wylądowaniu i dlatego próbowała spaceru w powietrzu.
Czwarta z kolei próba morderstwa, pomyślał Carewe. W dodatku ten, kto za tym stał, okazał się na tyle bezwzględny, że gotów był za jednym zamachem posłać na śmierć niewinną kobietę. Zapałał na nowo bezsilnym gniewem. Znów ocalił mu życie pomyślny zbieg okoliczności, ale przecież los nie może mu sprzyjać bez końca…
Nasunęła mu się nowa myśl, wypierając inne. Jak dotąd zakładał, że ostatni zamach się nie powiódł, ale czyżby mimo to był skazany na niechybną śmierć? Wahadłowiec, bezduszna maszyna, leciał dalej na południowy zachód. Jego silniki, czerpiące z powietrza wodę, którą zamieniały w paliwo, prawdopodobnie miały go ponieść hen daleko przez Atlantyk. A wobec tego nie znał sposobu ściągnięcia ekipy ratowniczej na miejsce wypadku. Rozbili się pewnie ze sto kilometrów od najbliższej osady, i to w takim terenie, gdzie, jeśli ma się szczęście, można zrobić najwyżej dziesięć kilometrów dziennie. On jednak, mając pod opieką ranną kobietę, posuwałby się naprzód o wiele, wiele wolniej.
Brzęczenie skrzydlatych owadów w rozedrganym, ciężkim powietrzu nabrało złowróżbnych tonów i tak się wzmogło, że trudno mu było zebrać myśli. Ścisnął dłońmi skronie. Rzeka, przypuszczalnie Kongo, którą dostrzegł opadając w fotelu, leżała w kierunku zachodnim — i tam właśnie unosiła się smużka dymu, która mogła oznaczać, że jest to jakaś osada. Spojrzał na Colleen i poklepał ją po twarzy w nadziei, że się ocknie, ale jej twarz pozostała blada i nieruchoma, jakby obca, odkąd osobowość przestała odciskać swoje piętno na jej rysach. Znów nawiedziło go uczucie, że właśnie przybył do Afryki i zaledwie przed kilkoma sekundami wyrwano go z Three Springs. Wstrząsająca obcość tego kontynentu rozpoczynała się od dziwnych i nieznanych mchów, na których klęczał, i rozpościerała we wszystkie strony na tysiące kilometrów, tajemnicza i wroga. On zaś, zagubiony w tym świecie, nie był przygotowany, żeby sobie z nim radzić. Nie miał nic do roboty w Afryce, nie miał prawa tu być, nie miał nawet prawa żyć. Rezygnację, jaka go ogarnęła, wyparł po chwili zacięty gniew, który stawał się stopniowo nieodłączną cechą jego charakteru.
Wsunął ręce pod leżącą Colleen, podniósł ją ostrożnie i ruszył na zachód, do rzeki.
Do zachodu słońca pozostało około godziny — nie mógł więc dotrzeć do rzeki przed zmrokiem — ale coś kazało mu iść i iść. Już po kilku minutach spłynął potem, a jego zdrowe płuco zachowywało się tak, jakby lada chwila miało pęknąć. Posuwał się naprzód jeszcze wolniej, niż przewidywał. Leśny teren był tak pofałdowany, że różnice wysokości wynosiły po wiele metrów, i nawet tam, gdzie nie blokowało mu przejścia poszycie i pnącza, strome zbocza stanowiły przeszkodę nie do pokonania, zmuszając go do zbaczania z prostej drogi. Szedł wytrwale — nie kładł teraz Colleen na ziemi, kiedy odpoczywał, tylko opierał ją o pień drzewa, by oszczędzić sobie morderczego wysiłku podnoszenia jej za każdym razem od nowa. Bezustanny skrzek małp i ptaków chwilami przycichał brzmiąc jak echo wydarzeń z innego świata.
Kiedy ciemność rozstawiała pośród leśnych przejść swoje czujne straże, nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Dysząc chrapliwie rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiego takiego schronienia. Colleen poruszyła się sennie w jego ramionach i jęknęła. Położył ją na ziemi, omal się przy tym nie przewracając, i wypatrywał pilnie kolejnych oznak jej powrotu do przytomności. Znów jęknęła, zadygotała i poruszyła bezładnie rękami. Spod półprzymkniętych powiek wyzierały białka oczu, a wstrząsające nią dreszcze gwałtownie się nasiliły.
— Colleen, słyszysz mnie? — zapytał natarczywie.
— Zi… zimno — powiedziała cienkim, dziecinnym głosikiem.
— Zaraz cię przykryję. Tylko… — mówiąc to, ściągnął tunikę, okrył ją starannie i ogarnął wzrokiem ciemniejącą panoramę lasu. Robiło się coraz zimniej, a do dyspozycji miał tylko trawę i liście. Zaczął więc rwać garściami wysoką trawę tam, gdzie powpadały w nią największe liście, i rzucał to wszystko na jej nogi i tunikę. Kiedy skończył, było już zupełnie ciemno, i teraz on z kolei zaczął dygotać z zimna. Wsunął się pod tunikę, starając się możliwie jak najmniej naruszyć pokrywającą ją warstwę roślinności, i objął Colleen. Poruszyła się u jego boku swobodnie i naturalnie, nasunęła nogę na jego nogę i ciało zalała mu fala ciepła. Leżał całkowicie nieruchomo, z zamkniętymi oczami, próbując odpocząć. Upływały niepostrzeżenie minuty, może nawet godziny, w czasie których żeglował po płyciznach oceanu snu. Chwilami przytomniał i wówczas jaskrawe latarnie gwiazd znajdowały się nie nad mm, lecz przed nim — przygwożdżony do najbardziej wysuniętego punktu umykającego świata, przelatywał w zatrważającym pędzie przez zatłoczoną galaktykę. W końcu zorientował się, że Colleen nie śpi.
Читать дальше