— Przedstawiam panu naszego antropologa, doktora Willisa — odezwa się stojący obok Storch. — Niech pan idzie z nim i zrobi zastrzyki wszystkim mężczyznom, których wiek oceni na szesnaście lub więcej lat.
— Szesnaście! Czy to oficjalnie ustalona granica?
— Owszem. Pana to dziwi?
— To chyba trochę za wcześnie na…
— To są naturyści, panie Carewe. Na-tu-ry-ści! Niech pan sobie nie myśli że pozbawi pan kogoś wiosennego tchnienia pierwszej miłości lub czegoś w tym rodzaju. W wieku szesnastu lat niektórzy z nich powinni się znajdować u kresu sił.
— A jednak to chyba za wcześnie — obstawał przy swoim Carewe spoglądając z ukosa na Willisa, który był ostudzony i miał zupełnie siwe brwi wygięte jak skrzydła mewy.
— Wiem, o czym pan myśli — rzekł Willis. — Ale mamy do czynieni, z ludźmi, którzy odrzucili wszystkie wartości naszego społeczeństwa. Naturalnie, mają do tego prawo, wcale nam się nie uśmiecha narzucanie komukolwiek nieśmiertelności. Ale tym bardziej nie pozwolimy, żeby odbierali życie innym.
— Nie pora ani miejsce na agitację — wtrącił energicznie Storch. Radziłem panu, panie Carewe, żeby wrócił pan do obozu i odpoczął. Jeżeli nie czuje się pan na siłach sprostać zadaniu, to tylko marnuje pan swój i cudzy czas. No więc jak, robi pan te zastrzyki, żebym mógł przejść do następnej części wioski, czy mam zostać i zrobić to sam?
— Ja to zrobię — bąknął Carewe, otwierając sakwę. — Przepraszam, chyba jednak trochę mnie to wzięło.
— Nie szkodzi. — Storch dał znak ręką i podeszło do niego czterech mężczyzn. Utworzona w ten sposób grupka ruszyła szybko i zniknęła między chatami.
— Zaczniemy od tych trzech — powiedział Willis, wskazując skrępowanych tubylców.
Dwóch z nich natychmiast się uspokoiło, natomiast trzeci zaczął się wyrywać ze zdwojoną siłą. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat i silnie umięśnione ręce z lekko wypukłymi żyłami na bicepsach, świadczącymi o wielogodzinnej morderczej pracy. Dwaj przytrzymujący go ludzie omal nie upadli, ślizgając się w błocie w groteskowym tańcu. Carewe skoczył naprzód, trzymając w pogotowiu pistolet do zastrzyków. Tubylec, z twarzą ściągniętą strachem i nienawiścią, rzucił się w tył tak gwałtownie, że obaj obciążeni rynsztunkiem mężczyźni runęli razem z nim na ziemię.
— Na co pan czeka? — warknął jeden z nich, tracąc cierpliwość.
— Przepraszam.
Carewe obiegł ich zachodząc tubylca od tyłu i wstrzelił mu ładunek w żylastą szyję. Ofiara zwiotczała. W chwilę potem członkowie ekipy Współnarodów ostrożnie puścili go i podnieśli się z ziemi. Carewe obszedł pozostałych czując ulgę, kiedy z całą uległością wyciągali ręce nadstawiając przeguby do zastrzyków, a jednocześnie gardząc nimi za taką poddańczość. Nie spuszczając oka z pierwszego tubylca, któremu zaaplikował biostat, zobaczył, że idzie przygnębiony do drzwi chaty, gdzie bierze go w objęcia wysoka młoda kobieta. Strzepnęła mu, jak przesadnie troskliwa matka dziecku, część błota przylepionego do kaftana, poza którym nic nie miał na grzbiecie. Jej oczy, lśniące w półmroku pod okapem chaty, otwierały się powoli i zamykały niczym dwa identyczne heliografy przekazujące Carewe’owi wiadomości, których sensu mógł się tylko domyślać. Zbyt pochopnie porzuciłem Atenę, eksplodowała mu w głowie myśl. Powinienem do niej wrócić.
— No, to tych mamy z głowy — odezwał się jeden z ekipy, ocierając zarośniętą twarz mokrą od deszczu i potu. — Wynośmy się stąd.
Carewe myślał teraz tylko o Atenie.
— A co z kobietami?
— Nimi nie zawracamy sobie głowy, zgłaszają się zwykle dobrowolnie do któregoś z ośrodków medycznych Współnarodów. Decyzja należy do nich.
— Ach tak. — Carewe schował do sakwy pistolet. — A więc się nie liczą.
— Kto mówi, że się nie liczą. One po prostu na nikogo nie napadają.
— No proszę, jacy tu wszyscy honorowi — skomentował Carewe. Przyglądał się, jak pozostali szykują się do odejścia w tym samym kierunku, w którym udali się Storch i jego wypadowa grupa. — Jedną chwileczkę. Chciałbym zamienić parę słów z tym tubylcem, który pierwszy dostał zastrzyk.
— Nie radzę ci tego, nowy.
Carewe też czuł, że postępuje nierozsądnie, ale dla niego tubylec, który tak zaciekle stawiał opór broniąc się przed zastrzykiem, był jego własnym odbiciem. Z tą jednak różnicą, że czarnoskóremu Carewe’owi nie wstrzyknięto do krwiobiegu, tkanek i mięśni dawki E.80, a więc on, prawdziwy Carewe, miał nad nim pod każdym względem przewagę. Wymijając ostrożnie gapiących się mężczyzn i dzieci przeszedł przez placyk i zbliżył się do chaty gdzie z pochyloną głową stał ubłocony tubylec. Na jego widok kobieta cofnęła się do mrocznego wnętrza.
— Rozumiesz po angielsku? — spytał niepewnie.
Tubylec uniósł głowę i przeszył go spojrzeniem, oddzielony od niego muren milczącej wrogości, a potem obrócił się twarzą do ściany.
— Przepraszam — powiedział ni w pięć, ni w dziewięć Carewe. Zamierza właśnie wrócić do swoich, kiedy z chaty z zastraszającą szybkością wybiegła kobieta. Dopadła go z błyskiem stali w ręku, a potem odstąpiła. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej triumfującą twarz, zanim przeniósł wzrok na tkwiący we własnych piersiach nóż.
Kiedy przybiegli po niego członkowie ekipy Współnarodów, klęczał w błocie, wciąż z niedowierzaniem potrząsając głową.
— To był bardzo stary nóż — oznajmił Storch. — I to pana uratowało. Carewe patrzył spokojnie w sufit przyczepy, w której leżał.
— Co ze mną? — spytał.
— Wyliże się pan. Nóż był tak zużyty od ostrzenia, że przypominał cienki szpikulec, a to akurat nie jest najskuteczniejsza broń.
— Na nic nie narzekam.
Ponieważ nic go nie bolało, Carewe spróbował unieść się na pryczy.
— Nie tak prędko — powstrzymał go Storch, ujmując go zdecydowanie za ramiona i kładąc z powrotem. — Przekłuto panu płuco i lekarz musiał zrobić zapad płuca.
— Zapad płuca? Czy to znaczy…?
— To chwilowa sprawa. Żeby płuco odpoczęło, nic więcej. — Storch obejrzał się za siebie na kogoś, kto znajdował się poza zasięgiem wzroku Carewe’a. — Prawda, doktorze?
— Oczywiście — odpowiedział męski głos. Nie ma powodu do niepokoju, panie Carewe. Pańskie płuco krwawiło przez jakiś czas, ale zatamowaliśmy krwotok i ściągnęliśmy krew. Teraz tylko trzeba dać mu odpocząć.
— Rozumiem.
Carewe’owi zrobiło się trochę słabo na myśl, że jedno płuco spoczywa zwiotczałe w jego piersiach. Oddychając, skupił się na swoich doznaniach wewnętrznych i po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, że wdech bierze swój początek nie w płucach, ale w mięśniach klatki piersiowej. Żebra unoszą się, rozciągając przymocowane do nich żywe worki, dzięki czemu przez usta i nos wpada do środka nie znoszące próżni powietrze. W jego przypadku funkcjonowało jednak tylko jedno płuco. Nieledwie spodziewając się, że zabraknie mu powietrza, podczas transportowania go na noszach z przyczepy do ambulansu starał się oddychać miarowo.
Po powrocie do bazy przeniesiono go do średniej wielkości kopułodomu, gdzie mieścił się punkt pomocy medycznej. W jednej jedynej sali oprócz jego łóżka stały jeszcze trzy wolne, a w popołudniowym powietrzu brzęczały cisza i spokój. Co pół godziny wpadała do niego pielęgniarka, dwa razy też zajrzał lekarz o nazwisku Redding, żeby dowiedzieć się o jego samopoczucie, i zawiadomił go, że nazajutrz zostanie stąd odesłany. Oboje odnosili się do niego z zawodową uprzejmością, co tylko wywoływało w nim przygnębienie i uczucie bezradności. Powszechnie wiadomo było, że brygady antynaturystyczne na całym świecie odczuwają brak chętnych do pracy i rzadko rezygnują ze zdatnego do służby ochotnika, a mimo to od samego początku czuł, że stare wygi uważają się za zawodowców, którzy co jakiś czas zmuszeni są godzić się na współpracę z pełnymi dobrych chęci amatorami. Kendy nazywał to syndromem Beau Geste’a. Carewe nie miał pojęcia, kto to jest Beau Geste, lecz przeczuwał, że z nadejściem wieczoru jego poranny wyczyn wywoła salwy śmiechu przy ogromnym okrągłym barze w klubie Współnarodów. Poddał się ogarniającej go senności w nadziei, że przyśni mu się Atena i dawne dobre czasy…
Читать дальше