— Przed ósmą nic innego nie podają — wyjaśnił Parma. — To podobno ze względu na takich jak ja, żebyśmy nie schlali się od razu jak świnie. — Uniósł kufel i ostentacyjnie jednym haustem wychylił go do dna. — Nie dość, że niedemokratyczne, to w dodatku naiwne.
Carewe skosztował piwa. Było zimne i miało przyjemny, cierpki smak, więc bez zastanowienia poszedł w ślady Parmy, mrużąc oczy, kiedy zapiekło go w gardle.
— Podoba mi się, jak wychylasz swoją kwartę — rzekł Parma, używając słowa oznaczającego dawną miarę objętości płynów, które stało się hasłem rozpoznawczym wśród trunkowych. — Zamów drugą kolejkę.
Carewe wziął kolejne dwa kufle od barmana, ostudzonego faceta, który obsługiwał klientów z tak znudzoną miną i tak niezręcznie, jakby chciał w ten sposób dać do zrozumienia, że w dzień ma inne, ważniejsze zajęcie. W klubie było pustawo, ale kiedy Carewe rozejrzał się po sali, ze zdziwieniem stwierdził, że wśród obecnych przeważają ostudzeni. Przypomniało mu się, że Parma nie wspomniał słowem o jego wyglądzie wskazującym na ostudzenie i potraktował go z bezstronną męską serdecznością, co podziałało kojąco na jego podrażnioną dumę. Zastanawiał się przez chwilę, czy gdyby naprawdę się utrwalił, to łatwiej byłoby mu się pogodzić ze zmianą zachowania kolegów z biura.
— Nie spodziewałem się, że w tej branży działa tylu ostudzonych — powiedział stawiając kufle na stole. — Co oni tu robią? Chcą być lepsi, niż są?
— Nie mam pojęcia — odrzekł obojętnie Parma. — Ja robię tylko to, co do mnie należy.
Opróżnił kufel do połowy, porysowanym żyłkami nosem z determinacją bodąc pianę, i Carewe poczuł rosnącą sympatię do starszego od siebie mężczyzny. Usiadł i zabrał się ostro do swojego piwa, którego było jakby więcej niż poprzednio. Kolejne piwa, pite później tego wieczoru, wydawały mu się coraz większe, lecz wystarczyło podnieść kufel do ust, żeby jego zawartość w cudowny sposób zniknęła. Kiedy Carewe, niedoświadczony piwosz, dziwił się w duchu tej nowo odkrytej umiejętności, okrągła sala po trochu wypełniała się, rozbrzmiewając gromkim gwarem, a następnie rozchwiała się wokół niego i rozkołysała. Ludzkie twarze zmieniły się w dwuwymiarowe nic nie znaczące maski, a potem razem z Parmą znalazł się za drzwiami potykając się w ciemnościach. Nie umiałby odnaleźć drogi do swojego domku, ale Parma odprowadził go pod same drzwi. Bez słowa uścisnął mu rękę i powłócząc nogami odszedł w mrok.
Czując, że musi się natychmiast położyć, Carewe otworzył drzwi i pstryknął przełącznikiem światła. Wnętrze domku pozostało ciemne i wtedy jego przyćmiona alkoholem pamięć podpowiedziała mu, że tego wieczora technicy mieli skończyć prace instalacyjne. Zaglądając poprzednim razem do domku dokładnie na wprost drzwi zauważył tablicę klimatyzacyjną. Ruszył teraz po omacku w jej kierunku, z rękoma wyciągniętymi przed siebie, aż poczuł pod palcami gładki, plastikowy główny przełącznik. Dał się on bez trudu przestawić i domek zalało światło — wtedy dopiero zobaczył, że na tablicy brak zabezpieczającej ją osłony.
Przez chwilę z bijącym sercem wpatrywał się tępo w szereg końcówek pod wysokim napięciem, w które byłby wetknął palce, gdyby nie wyjątkowo szczęśliwe zrządzenie losu. Niezdolny zdziwić się ani rozgniewać, podszedł powoli do łóżka i położył się.
Wkrótce zasnął, ale we śnie jego kruchemu szklanemu ciału zagrażały wielkie maszyny z wałami korbowymi, których ślepa siła mogłaby go rozetrzeć na roziskrzony pył.
Poranne promienie słońca przekłuły powieki Carewe’a. Podniósł się z wielkim trudem, czując w skroniach bolesne pulsowanie, i poszedł do maleńkiej łazienki. Kiedy stamtąd wyszedł, w pierwszej chwili chciał się z powrotem położyć, ale przypomniał sobie, że Parma napomknął mu, żeby z samego rana zgłosił się do koordynatora ekipy i oficjalnie podpisał kontrakt. Otworzył więc sakwojaż, wyjął kapsułki z tlenem i witaminą C, które stosował przeciwko kacowi, i szybko zażył jedną. Z powodu żelatynowej osłonki kapsułka utknęła mu nieprzyjemnie gdzieś w przełyku i miał już pójść po szklankę wody, kiedy jego wzrok spoczął na tablicy klimatyzacyjnej.
Nagie końcówki przewodów połyskiwały złowieszczo. Marszcząc brwi Carewe rozejrzał się dookoła i zobaczył, że osłona tablicy leży na krześle. Zaczął sobie mgliście przypominać. Wieczorem przeszedł po omacku przez domek i tylko szczęśliwym trafem nie wetknął palców między przewody pod wysokim napięciem. Czoło zrosił mu pot. Prychnął, uzmysławiając sobie własną głupotę — przecież bez osłony zabezpieczającej tablicę nie można było ruszyć głównego przełącznika i nie powinien płynąć prąd.
A mimo to światło w domku zapaliło się! Przełącznik dał się bez trudu przestawić!
Uciskając skronie, żeby złagodzić uporczywe pulsowanie, podszedł bliżej do tablicy i zajrzał do środka. Przewody blokujące główny przełącznik, póki ten nie sczepi się ze sworzniem na osłonie, były pozwijane i z pewnością nie działały. W oka mgnieniu zaświtała mu w głowie myśl: Ktoś chciał mnie zabić, a to wszystko przez Atenę! Po chwili ochłonął i zdjął go wielki i zapiekły gniew, jaki odczuwa nieśmiertelny, którego życie zostało zagrożone przez cudze niedbalstwo. Poprzysiągł sobie, że winny mu za to zapłaci.
Kiedy wrzucił brudne ubranie do likwidatora i włożył czystą, świeżą tunikę i spodnie, ból głowy zaczął mu przechodzić. Wyszedł przed domek. Poranne światło raziło go w oczy, gdziekolwiek spojrzał, tak jakby na niebie świeciło koło ze słońc. Wraz z ciepłym powietrzem wdarł mu się do płuc ciężki zapach jakichś nie znanych mu kwiatów. Poszedł krótką uliczką aż do okrągłego placyku, który okazał się pusty, jeśli nie liczyć dwóch mężczyzn w niebieskich uniformach Współnarodów, którzy byczyli się w cieniu markizy. Przed geokopułą, w której mieścił się klub, nadal stała ciężarówka Parmy. Carewe miał już zapytać któregoś z tych dwóch o drogę, ale zauważył godło Współnarodów na innej kopule, po przeciwnej stronie placyku.
W środku za długim kontuarem siedziała urzędniczka, a za nią stały dobrze mu znajome końcówki komputerowego terminalu. Przegrody z matowego plastiku tworzyły wokół kopuły małe samodzielne pomieszczenia biurowe.
— Czym mogę panu służyć? — zapytała sennie i bez większego zainteresowania dziewczyna.
— Jestem z ekipy Farmy, nazywam się Carewe.
— Tak?
— Chciałbym porozmawiać z technikiem, który robił wczoraj w moim domku instalację elektryczną — powiedział, osłaniając zdepilowaną szczękę przed badawczym spojrzeniem urzędniczki.
— Chce pan złożyć skargę?
— Owszem. Dopuścił się karygodnego niedbalstwa, o mały włos nie zostałem śmiertelnie porażony prądem.
— Współczuję panu, ale akurat ten technik odleciał dziś rano pierwszym wahadłowcem.
— Czy może mi pani wobec tego podać jego nazwisko? Chciałbym komuś o tym zameldować.
— Komu?
— Nie wiem… komuś, kto mu może zaszkodzić.
— W takim razie proszę się zwrócić do pana Kendy’ego, koordynatora — powiedziała urzędniczka z takim wyrzutem, jakby Carewe łamał jakieś niepisane prawo. Skinęła na niego ręką i zaprowadziła do jednego z pomieszczeń, gdzie przy biurku siedział młodo wyglądający ostudzony blondyn, ostrzyżony na jeża. Kendy był bardzo muskularny jak na ostudzonego, a jego rumieńce świadczyły o kwitnącym zdrowiu. Uścisnął dłoń Carewe’a mocno i serdecznie, po czym z uwagą wysłuchał jego opowieści, robiąc notatki.
Читать дальше