— Podziałała panu na nerwy, co? — spytał współczująco steward.
— Kto?
Steward ruchem głowy wskazał przód samolotu.
— Pani Denier, Latająca Holenderka — wyjaśnił. — Czasem myślę, że powinna płacić za dwa bilety.
— Zna ją pan?
— Wszyscy, którzy latają na trasie do Lizbony, znają panią Denier.
— Często podróżuje? — spytał Carewe, starając się okazać tylko lekkie zaciekawienie.
— Nie tyle często, ile regularnie. Co roku na wiosnę. Podobno trzydzieści lat temu rozbił się na tej trasie samolot, którym leciała ona, jej mąż i dziecko. Mąż zginął.
— O! — powiedział Carewe i pomyślał, że nie chce już nic więcej wiedzieć. Odetchnął głęboko powietrzem pachnącym plastikiem i wyjrzał przez okno. Samolot właśnie ruszał.
— Odsiedziała dziesięć lat za wstrzyknięcie biostatu dziecku i od tamtej pory nie ma wiosny, żeby się nie pojawiła.
— Niesłychana historia.
— Podobno chce w ten sposób wskrzesić przeszłość albo szuka takiej samej śmierci, ale ja w to nie wierzę. Ma pewnie jakiś interes po tamtej stronie oceanu. Kobiety tak długo nie rozpaczają.
Samolot dotarł na środek tunelu startowego i wycie silników osiągnęło wyższy ton. Tej fazy lotu Carewe nie znosił najbardziej — kiedy maszyna zaczynała się wznosić, nie miała dostatecznej prędkości, a pilot czasu na reakcję, żeby ją ratować, gdyby nawaliły silniki. Chciał oderwać się myślami od latania.
— Przepraszam — rzekł. — To te silniki.
— Mówiłem, że kobiety nie obnoszą się z żałobą aż tak długo.
— Jak długo?
— Z tego co słyszałem, najkrócej trzydzieści lat. Wierzyć się nie chce, prawda?
Carewe potrząsnął głową, myśląc o przetartym zapięciu nosidełka. Niemożliwe, żeby do tego stopnia się zużyło w ciągu trzydziestu lat. Wchodząc w atmosferę samolot zakołysał się podejrzanie i Carewe, przytrzymując się poręczy fotela, zadał sobie w duchu pytanie, czy przypadkiem w tym roku pragnienie pani Denier się nie spełni.
Było późne popołudnie, kiedy wahadłowiec Współnarodów z Kinszasy, śmigając z niemal balistyczną prędkością w kierunku północno-wschodnim, przeleciał nad luźnymi zabudowaniami miejscowości okręgu Nouvelle Anvers i zatoczył łuk w stronę leśnej polany.
Kiedy tego samego dnia, tylko wcześniej, Carewe leciał samolotem liniowym z Lizbony, przyglądał się z nadzieją rosnącym z rzadka drzewom i krzewom, które nadawały północnoafrykańskiej sawannie sielankowy wygląd. Miał bardzo blade pojęcie o tym, gdzie stacjonuje brygada antynaturystyczna, której Farma na mocy kontraktu dostarczała leków, i gdyby okazało się, że gdzieś na terenie przypominającej park sawanny, to najbliższe kilka miesięcy zapowiadałoby się nie najgorzej, niemalże przyjemnie. Jednakże krajobraz powoli ulegał zmianie i w tej chwili wahadłowiec pędził nad wiecznie zieloną dżunglą, wyglądającą tak, jakby mógł w niej zaginąć bez śladu nie tylko on sam, ale i cała ludzkość. Jego nastrój rozpaczy i samopotępienia jeszcze się pogłębił. Powinien był porzucić szaleńczy i melodramatyczny pomysł wstąpienia do brygady antynaturystycznej tamtego szarego ranka, nazajutrz po zerwaniu z Ateną. Służba w brygadach odbywała się na zasadzie dobrowolności, więc gdyby się wycofał, zrobiłoby to na niej jeszcze mniejsze wrażenie niż jego pierwotna decyzja, żeby do nich wstąpić. To był właśnie cały on — kiedy sytuacja wymagała zdecydowania, on się potulnie dostosowywał, kiedy zaś zwykły rozsądek nakazywał uległość, wówczas na przekór logice pozostawał nieugięty.
Gdy wahadłowiec brał zakręt w sennym, żółtym powietrzu, Carewe widział przez chwilę w odległości kilku kilometrów na północ przedziwnie zlokalizowaną burzę. Zdążył tylko spojrzeć wysoko w niebo, gdzie wykrył ledwie dostrzegalne naprężenie pól sterowania pogodą, i zaraz potem strzeliły w górę drzewa, zasłaniając mu widok. Wahadłowiec wylądował na końcu polany i warkot silników ustał. Carewe rozpiął pasy bezpieczeństwa, wstał i ruszył do wyjścia za czwórką pozostałych pasażerów, brodatych, milkliwych sprawnych. Tamci zeszli po schodkach na przygniecioną trawę, gdzie czekał na nich samochód terenowy, który ich powiózł w stronę prześwitu między drzewami, i Carewe został sam, czując się kompletnie zagubiony. Wyglądał właśnie przez właz, wdychając przesycone wilgocią obce powietrze, kiedy z komory na dziobie wyszła pilotka — krzepka blondynka w niebieskim uniformie Współnarodów. Popatrzyła na niego z ironicznym współczuciem, za co był jej głęboko wdzięczny.
Kiwnął głową wskazując palisadę drzew i spytał:
— Może mi pani powiedzieć, którędy drogą do najbliższej cywilizacji?
— A pan kogo reprezentuje? Farmę? — spytała pilotka z akcentem zdradzającym, że jest albo Angielką, albo Australijką.
— Farmę — potwierdził, podniesiony na duchu faktem, że usłyszał nazwę swojej firmy w zupełnie mu nie znanym otoczeniu.
— Proszę się nie martwić, lada chwila tu będą, przywiozłam coś dla nich. Radzę panu usiąść i odpocząć do przyjazdu ciężarówki. Tu jest taka wilgoć, że człowiek raz-dwa pada z nóg. — Spojrzała na jego pozbawioną zarostu szczękę i ściągnęła bluzkę odsłaniając delikatnie umięśniony, lecz bardzo kobiecy tors. — W przyszłym tygodniu wracam do Laponii, więc póki mogę, korzystam z darmowej witaminy D — wyjaśniła. Rzuciła bluzkę na fotel i usiadła na schodkach wahadłowca robiąc głęboki wdech, tak jakby chciała maksymalnie wystawić piersi na działanie promieni słonecznych.
Carewe’owi serce waliło jak młotem — me przewidział wszystkich następstw udawania ostudzonego. Światowa moda ulegając kolejnemu okresowemu wahnięciu odeszła wprawdzie od eksponowania kobiecej nagości, ale kobiety z reguły nie przestrzegały od dawna przyjętych norm obyczajowych, ilekroć znalazły się w towarzystwie niesprawnych mężczyzn.
— Poczekam w środku — powiedział. — Mam skórę wrażliwą na słońce. Usiadł zdumiony wrażeniem, jakie wywarła na nim niezbyt atrakcyjna dziewczyna. Wnętrze wahadłowca rozgrzało się i Carewe zamknął oczy. Czuł się trochę winny, że oszukał pilotkę, i to zapewne podziałało na niego jak katalizator…
Nie wiadomo, ile czasu upłynęło do chwili, kiedy zbudził go trzask samochodowych drzwiczek. Podszedł do włazu i zszedł po schodkach na zdeptaną trawę, gdzie ubrana znów pilotka rozmawiała cicho z niskim mężczyzną, który muskularnymi, spadzistymi barami przypominał ciężarowca. Przybysz miał brzuch, który wypychał cienką tkaninę jego munduru polowego Współnarodów, i choć siwiał już i łysiał, to twarz okalał mu srebrzysty zarost, zaświadczając wszem i wobec o jego sprawności.
— Nazywam się Feliks Parma, jestem szefem transportu — przedstawił się Carewe’owi tubalnym głosem ze szkockim akcentem. — Przepraszam za spóźnienie. Komputer zapowiedział pański przyjazd, ale trochę zaspałem. Musiałem dojść do siebie po wczorajszym.
— Nic się nie stało — odparł Carewe. Zszedł na dół i uścisnął podaną mu rękę, boleśnie świadom kpiny malującej się w niebieskich oczach przybysza, przyglądającego się uważnie jego twarzy. Ubodło go, że choć wokół Parmy unosi się słodki, zawiesisty odór potu, to właśnie z jego powodu pilotka nałożyła z powrotem bluzkę. — Pracował pan do późna? — spytał.
— Powiedzmy, że pracowałem. — Krótką pantomimą Parma dał do zrozumienia, że pił, i uśmiechnął się. Carewe zauważył siatkę żyłek na jego perkatym nosie. — A pan? Lubi pan sobie golnąć?
Читать дальше