— Astarte zaprasza was do swojego przybytku — szepnęła dziewczyna i wprowadziła ich do wielkiego baru, który zajmował cały parter budynku.
— Nie rozumiem — powiedział Carewe. — Wydawało mi się, że działalność tych lokali polega na tym, że to dziewczęta płacą wam, a nie odwrotnie.
Ritchie westchnął ciężko.
— Czy wy, księgowi, zawsze jesteście tacy niepraktyczni? Oczywiście, że dziewczęta nam płacą, ale przybytek też musi mieć z tego jakiś dochód. Te sto dolców za wstęp zapewnia lokalowi ekskluzywność i pokrywa koszty utrzymania, a zresztą tacy jak ja i tak na tym zarabiają pobierając daninę od dziewcząt.
— O! A ile wynosi ta danina?
Ritchie wzruszył ramionami z rozmyślną niedbałością, przeciskając się w kierunku baru przez zatłoczony wielobarwny półmrok.
— Dwadzieścia nowych dolarów za zaspokojenie.
— Teraz rozumiem, dlaczego ten przybytek jest dochodowy — rzekł Carewe z przekąsem.
— Co to za aluzje, ty chłodnicze jajo? — zapytał ostro Ritchie. — Myślisz, że nie odzyskam tej setki? Poczekaj, to zobaczysz, wapniaku. Czego się napijesz?
— Whisky.
Ritchie dotarł do lustrzanego kontuaru i przytknął do oka autobarmana swój kredysk.
— Jedna szkocka i jedna zaprawiana — powiedział do zakratowanego otworu.
Wysunęły się dwie oszronione szklaneczki, brzeg jednej rozsiewał delikatny różowy blask, wskazując, że zawiera ona coś jeszcze oprócz alkoholu. Carewe sięgnął po niczym nie wyróżniającą się szklaneczkę i popijając uśmierzający troski trunek rozejrzał się krytycznie wokół siebie. Większość otaczających go osób stanowili sprawni w różnym wieku. Hostessy, strojne w świetlne naszyjniki, krążyły między stolikami i kabinami niczym kolumny zastygłych płomieni. Na sali znajdowało się też kilku ostudzonych, ubranych, jak spostrzegł z ulgą, całkiem zwyczajnie i rozmawiających z kompanami z pozoru najnormalniej w świecie.
— Bądź spokojny, Willy — odezwał się Ritchie, jakby czytał w myślach Carewe’a. — To normalny lokal, nikt cię tu nie będzie nagabywał.
Wątpliwości, jakie ogarnęły Carewe’a na myśl o spędzeniu całego wieczoru w towarzystwie Ritchiego, raptem przybrały na sile.
— Nie jestem szczególnym zwolennikiem zakazów ze społecznego punktu widzenia — rzekł obojętnie — ale czy nigdy nie słyszałeś, że niesprawni mężczyźni nie znoszą, kiedy zalicza się ich do potencjalnych homoseksualistów?
— Przepraszam, profesorze. A co ja takiego powiedziałem?
— Dlaczego miałby mnie ktoś nagabywać?
— Mówiłem już, że przepraszam. — Ritchie jednym haustem wychylił prawie całą szklaneczkę i uśmiechnął się. — Nie gorączkuj się tak, wapniaku, ja uważam, że wszystkie zakazy trzeba łamać. To jedyny inteligentny sposób na życie.
— Wszystkie zakazy?
— A jak.
— Jesteś pewien?
— Jak najbardziej. — Ritchie odstawił szklaneczkę. — Napijmy się jeszcze po jednym — zaproponował.
— Masz, skosztuj tego, ledwie napocząłem.
To mówiąc, Carewe odciągnął w pasie spodnie Ritchiego i wlał mu zawartość swojej szklaneczki, po czym puścił elastyczny materiał, który z trzaskiem powrócił na miejsce.
— Co u…? — wykrztusił Ritchie, któremu słowa uwięzły w gardle. — Co robisz?
— Łamię zakaz dotyczący wlewania alkoholu komuś w spodnie. Ja też chcę inteligentnie żyć.
— Czyś ty oszalał? — Ritchie spojrzał na mokrą plamę wędrującą w dół po jego szczupłych nogach, a potem z rosnącym gniewem, zaciskając pięści, podniósł wzrok na Carewe’a. — Za to, coś zrobił, stłukę cię na kwaśne jabłko.
— Tylko spróbuj — odparł Carewe z powagą. — Ale pamiętaj, że wtedy stracisz te sto nowych dolarów, które zapłaciłeś za wstęp.
— A więc chłopcy nie mylili się co do ciebie.
— Jak to?
— A tak to. Że jesteś tak samo podejrzany jak zegarek za dwa dolary. — Ritchie przysunął raptownie twarz do twarzy Carewe’a. — Wszyscy wiemy, dlaczego Barenboim tak cię winduje w górę. Gdzieście się obaj podziewali, kiedy wyjechaliście niby to do Pueblo?
Carewe, który w całym swoim dorosłym życiu nigdy jeszcze nikogo nie skrzywdził, uderzył Ritchiego pięścią w szyję. Wprawdzie zadał ten cios niefachowo, ale wyższy od niego Ritchie zwalił się na kolana chrypiąc przeraźliwie i z trudem chwytając oddech. Ni stąd, ni zowąd z wirującego półmroku wyłoniła się grupka krzepkich kobiet w skórzanych hełmach na głowach. Chwyciły Carewe’a za ręce i wyprowadziły go z baru. W hallu przytrzymano go przez chwilę nieruchomo przed teledetektorem, żeby komputer zapamiętał jego twarz i wciągnął do rejestru niepożądanych gości, a potem sprowadzono go po schodach na dół i puszczono wolno. Wchodzący do świątyni mężczyźni dawali wyraz żartobliwym domysłom, z jakiego to powodu wyrzuca się z burdelu ostudzonego, ale nie wprawiło go to wcale w zakłopotanie. Od dłuższego czasu wzbierała w nim chęć uderzenia kogoś i był wdzięczny Ritchiemu za to, że dał mu pretekst. W prawej ręce jako wspomnienie zadanego ciosu pozostało mu mrowienie podobne do elektrycznych impulsów i w myślach niemal pogodził się z Ateną.
Dopiero znacznie później, kiedy przebrał miarę w piciu whisky, zaczęła go gnębić myśl o tym, że Ritchie — w końcu dość daleki znajomy — wyrażał się tak, jakby wiedział o jego „potajemnych” konszachtach z Barenboimem. A przecież zarówno Barenboim, jak i Pleeth dołożyli wszelkich starań, żeby nie dopuścić do przecieku informacji wskazujących na związek Carewe’a z E.80. Czyżby popełniono jakiś błąd?
Kiedy zapadał w sen, widział przed sobą najeżone niebezpieczeństwami stulecia, a potem znów śniło mu się, że ma ciało ze szkła.
Poranne niebo nad lotniskiem, jasne, czyste i bezchmurne, jeśli nie liczyć ogromnego słupa mgły otaczającej tunel wyciszonych startów, raziło oczy. Stosunkowo ciepłe powietrze tuż nad ziemią przedostawało się do niego wskutek niedoskonałości tworzącego go pola magnetycznego i wznosiło szybko do góry, przeobrażając tunel w niewidzialny silnik odrzutowy, wyrzucający gazy w górne warstwy atmosfery. Carewe, który przybył na lotnisko wcześnie, obejrzał start kilku samolotów, które kołowały do podstawy słupa z chmur, wznosiły się pionowo i znikały. Wytężał wzrok, żeby dojrzeć, jak wyskakują u góry i ustawiają się na kursie, lecz od patrzenia w jaskrawe niebo rozbolały go oczy i musiał zrezygnować.
Przekonał się, że zrobił źle przyjeżdżając wcześniej na lotnisko. Krótkotrwałe dobroczynne skutki wypitego wczoraj alkoholu ustąpiły, pozostawiając mu w zamian złe samopoczucie, a w dodatku miał za dużo czasu na rozmyślania o najbliższej przyszłości. Było całkiem możliwe, że jeszcze tego popołudnia weźmie udział w akcji bojowej brygady antynaturystycznej. Ilekroć nawiedzała go ta myśl, wstrząsała nim z jednakową siłą, wpatrywał się wiec w odległe szczyty Gór Skalistych z mieszanymi uczuciami nostalgii i rozgoryczenia. Nie chcę jechać do Afryki, myślał. A zwłaszcza nie chcę mieć do czynienia z żadnymi naturystami. Co ja tu robię? I nagle obudził się w nim znów gniew i wściekłość na Atenę.
Klnąc zawzięcie pod nosem ruszył w stronę rzędu budek wideofonicznych, ale przypomniało mu się, że nie ma jej nic do powiedzenia. Co do praktycznych spraw domowych, mógłby wprawdzie zakomunikować jej, że wyjeżdża za granicę, ale przecież wiadomo było, że kiedy komputer Farmy wprowadzi spowodowane jego wyjazdem zmiany w systemie kredytowania, to automatycznie ją o tym powiadomi. Co zaś do spraw uczuciowych, to miał ochotę jej powiedzieć: „Zobacz, co zrobiłaś. Przez ciebie jadę do Afryki, gdzie mogę zginąć z rąk jakiegoś naturysty”. Ale nie było mu dane przeżyć nawet tego dziecinnego katharsis, po trosze z powodu dumy, a po trosze dlatego, że osoba, której chciał to powiedzieć, dawna Atena, przestała istnieć. Co mógł zyskać na rozmowie z wrogo patrzącą na niego nieznajomą, która zamieszkiwała teraz ciało Ateny? Uzmysłowił sobie, że szczycił się kiedyś swoim staroświeckim, dziwacznym monogamicznym małżeństwem — związkiem, który przetrwał jego rzekomą impotencję zaledwie o kilka godzin. Nawet sposób, w jaki zakomunikowała mu tę nowinę, mówił sam za siebie. Nie widać było po niej żadnych oznak żalu ani innych uczuć, z wyjątkiem pogardy dla tego bezpłciowego przedmiotu, który był niegdyś jej mężem. I to po kilku godzinach! Po kilku zasranych…
Читать дальше