— Zdarza się. Przy ważnych okazjach. — Carewe poczuł rodzącą się w nim sympatię do tego fizycznie wyniszczonego sprawnego, który przyjechał nie wiadomo skąd i rozmawiał z nim językiem w pełni zrozumiałym. Zachodził w głowę, czemu Parma dopuścił do tego, żeby tak się posunąć w latach, i się nie ostudził, lecz pod każdym innym względem potrafił zobaczyć w nim przyjaciela.
— Był pan już kiedyś w Afryce?
— Nie.
— W takim razie jest to ważna okazja. Co ty na to, Williamie?
— Nieważne są tylko te, których nie ma — odparł Carewe, zadając sobie w duchu pytanie: „Dlaczego Atena to zrobiła?”
— Napijemy się — oznajmił Parma takim tonem, jakby podejmował ważką decyzję. — Pomóż mi nosić skrzynki.
W czasie gdy Carewe przenosił z nim od drzwi komory towarowej wahadłowca do ciężarówki kilkanaście hermetycznie zamkniętych pojemników, pilotka czesała się siedząc na schodkach dla pasażerów. Zastanawiał się, czy to też robi ze względu na Parmę — w świecie, w którym dojrzałe kobiety tak znacznie przewyższały liczbą sprawnych mężczyzn, zdarzało mu się widywać jeszcze bardziej zaskakująco skojarzone pary. Po przetransportowaniu wszystkich skrzyń Parma pomachał pilotce niedbale ręką na pożegnanie i wskoczył na fotel kierowcy.
— Jedziemy, Williamie — mruknął. — Dziewczyna jest niczego sobie, ale skoro mamy się napić, to nie traćmy czasu. — Uruchomił ciężarówkę i po jechali trzęsąc się i podskakując przez polanę. Oglądając się za siebie, żeby po raz ostatni spojrzeć na pilotkę, Carewe ponownie dostrzegł oddaloną o kilki kilometrów burzę o dziwnie ograniczonym zasięgu — kłębiastą kolumn pylistych szarości i groźnych purpur, która rysowała się na tle zachodzącego słońca jak grzyb po eksplozji atomowej.
Carewe dotknął ręki Parmy i wskazując to zjawisko, spytał:
— Co tam się dzieje?
— To właśnie nasza akcja bojowa — odrzekł Parma. Ciężarówka skręcił; raptownie i wjechała w ciemniejącą już drogę wyciętą w obojętnym lesie. — Tam pracujemy.
— Nie rozumiem. Widziałem przed lądowaniem pola sterowania pogodą ale… Ściąganie takiej ilości wody znad Atlantyku musi kosztować majątek.
— Opłaca się. Ta burza jest zlokalizowana dokładnie nad wioski naturystów. Od trzech tygodni. Oficjalnie jest to fragment akcji zmniejszani; wilgotności powietrza w tym rejonie Afryki, ale prawdziwy jej powód jest inny.
— Trzy tygodnie bez przerwy? — spytał Carewe z konsternacją. — Co się w takim razie dzieje z ludźmi na dole?
— Mokną i miękną — odrzekł Parma ze śmiechem i splunął przez boczne okno.
— I chorują.
— I chorują — przyznał bez wahania Parma. — Gdybyś już kiedyś się tym zajmował, na pewno wolałbyś urządzać obławę na chorych niż na zdrowych naturystów. W tym cała rzecz.
— Powinien być jakiś lepszy sposób.
— Owszem, jest: gaz. Albo pył. Użycie jednego lub drugiego byłoby łatwiejsze, szybsze i tańsze, ale Konwencja Helsińska wiąże nam ręce Naturysta może cię zabić i nikt nic na to nie powie, ale spróbuj tylko choćby drasnąć jednego z nich strzałką, a napytasz sobie biedy. — Parma włączył światła, żeby rozproszyć gęstniejący szybko mrok i drzewa po obu stronach jakby zwarły szeregi. — Widziałeś już kiedyś trupa?
— Ależ skąd — zaprzeczył prędko Carewe. — Domyślam się, że desze demoralizuje tych ludzi.
— I o to chodzi. Zaczyna się od tego, że garstka tubylców oddziela się od szczepu i zmienia w naturystów. Budują osobną wioskę i żyją z grabieży, jak za dawnych dobrych czasów. Z początku wszystko się układa, ale z czasem zamieszkujący tę okolicę normalni rozsądni nieśmiertelni mają tego dość i zwracają się do nas ze skargą. My jednak nie wkraczamy od razu i nie walczymy z nimi. Przestaliśmy to robić. Najpierw nasze krzepkie dzikusy spostrzegają, że ni stąd, ni zowąd robi się piekielnie mokro, a po kilku tygodniach ulewnego deszczu w środku lata dochodzą do wniosku, że obrazili kogoś tam, na górze. No, a potem już zwykle bez trudu udaje się ich namówić, żeby dołączyli do babskiego społeczeństwa.
Carewe spojrzał na Parmę, który z profilu żywo przypominał Hemingwaya.
— Z kim ty właściwie trzymasz?
— Na pewno nie z naturystami. Ich sprawa, że wolą żyć krótko, ale wesoło, przelewając krew, pot, spermę i te rzeczy, ale nie powinni zabijać innych. To niedopuszczalne, niedopuszczalne do tego stopnia, że usprawiedliwia podważanie ich wiary w to, że po zimie następuje lato.
Na odległym krańcu prostej jak strzała drogi zamigotały pierwsze światła.
— Dobrze, że twórcy Konwencji Helsińskiej nie przewidzieli użycia pogody jako broni — powiedział Carewe.
— Czyżby? — Parma roześmiał się. — Moim skromnym zdaniem nie wprowadzono takiego zakazu tylko dlatego, że sterowanie pogodą jest jedynym współczesnym powszechnie i stale stosowanym rodzajem broni. Słyszałeś kiedyś o zamieszkach na Kubie podczas trzyletniej suszy w poprzednim stuleciu? Nie mówiono o tym głośno, ale założę się, że Stany już wtedy umiały sterować pogodą i wykorzystały to.
— Mówiłeś przecież…
— Mówiłem o dzisiejszych czasach. Wystarczy dysponować odpowiednimi środkami, żeby skonstruować większe pola sterowania pogodą i komputery takiej jakości, że obliczą ci wzajemne oddziaływanie na siebie różnych czynników, i już jest wszystko gotowe do prowadzenia wojny, cichcem, podstępnie i zdradziecko. Można niszczyć innym państwom zbiory, doprowadzać do powodzi albo wywoływać takie upały, duchotę i parność, że ludzie czeszący się z przedziałkiem po prawej zaczynają zabijać ludzi czeszących się z przedziałkiem po lewej. O, to jest dopiero wojna, Williamie.
— Nadal nie wiem, z kim właściwie trzymasz.
— Mniejsza o to, robię, co do mnie należy. Nazywają mnie Parmą z Farmy.
Widoczne w przodzie światła raptem się rozrosły, bo ciężarówka dotarła do następnej polany otoczonej pierścieniem prefabrykowanych budynków rozmaitej wielkości. Parma zatrzymał się przed ostatnim z domków, których dwa rzędy tworzyły minaturową uliczkę wychodzącą na ciemny las.
— Twoja chata — wyjaśnił Parma. — Dopiero dziś po południu ją złożyliśmy i nie ma jeszcze instalacji, ale możesz tu na razie wrzucić swój bagaż. Pojedziemy do naszego klubu, a chłopcy tymczasem dokończą robotę.
Carewe nie był całkiem przekonany.
— Chciałbym się trochę odświeżyć — powiedział.
— Zrobisz to w klubie. Chodź, wódka czeka, czas ucieka.
Carewe wysiadł, otworzył drzwi domku i wstawił swój sakwojaż do środka, w pachnące żywicą ciemności. Zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu rozpoczynał z Ritchiem obcą mu jako doświadczenie kawalerską bibkę, liczył więc, że ten wieczór nie będzie podobny do tamtego. Co też porabia teraz, właśnie w tej chwili, Atena? — zadał sobie w duchu pytanie. Znów odczuwając samotność, wrócił do ciężarówki, która zawiozła go przez polanę do stosunkowo dużej geokopuły, gdzie mieścił się klub. W okrągłym wnętrzu, którego środek zajmował bar, panowała atmosfera typowa dla przyzakładowej świetlicy. Na sprężystej segmentowej podłodze porozstawiano składane stoliki i krzesła, a na tablicy ogłoszeń wisiały przeróżne karteczki i karteluszki, niektóre bez wątpienia urzędowe, inne, z zapałem ozdobione przez jakiegoś rysownika amatora, zapowiadały szykujące się wkrótce atrakcje. Mimo, że było tu ciepło, Carewem wstrząsnął dreszcz. Po powrocie z toalety zastał Parmę przy stoliku, a przed nim dwa półlitrowe kufle piwa.
Читать дальше