Zorientował się, że znajduje się na północnym brzegu rzeki, a wysoko nad horyzontem wyrasta groźna kolumna rzęsistego deszczu. Lekka plastikowa zbroja, którą wydano mu w bazie, spoczywała na dnie rzeki, ale za to miał przy sobie schowany w sakwie pistolet do zastrzyków. Postanowił, że dotrze do celu podróży na piechotę, pomimo iż miał wszelkie powody ku temu, by zawrócić. Drugi zamach na życie w ciągu jednej doby każdego by zniechęcił, szepnął mu wewnętrzny głos. Ruszając w drogę w butach, w których chlupotała woda, odruchowo odsunął od siebie tę myśl, ale nawiedziła go ponownie, jako obojętny, chłodny, czysto logiczny wniosek. Cały sprzęt, którym posługiwały się Współnarody, wykonany był na zamówienie z najbardziej drobiazgową precyzją dostępną technice dwudziestego drugiego wieku — a zatem, jakie istniało prawdopodobieństwo przypadkowej awarii silnika w jedynym na trasie przejazdu punkcie, w którym groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo? I do jak astronomicznej wielkości wzrastała wyrażająca je liczba, jeżeli połączyć je z niezwykłym faktem, jakim był brak osłony zabezpieczającej tablicę klimatyzacyjną w jego domku?
Przecież żaden z mieszkańców obozu nie miał powodu dybać na jego życie — nikt go tu nie znał aż do zeszłego wieczora. Carewe odetchnął głęboko rozsłonecznionym powietrzem, uzmysławiając sobie nagle, że jego nowe ubranie obciekło z wody i prawie wyschło, choć wyglądało trochę niechlujnie. Żeby zabezpieczyć się przed coraz silniejszym upałem, nasunął na głowę osłonę przeciwsłoneczną przyczepioną do tuniki i przyśpieszył kroku. Nawałnica wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż dobiegło go jej złowróżbne syczenie i pomruki, które zakłócały spokój poranka. Gdzieś wysoko w górze, na granicy stratosfery, człowiek zaprzągł technikę do manipulowania żywiołami, a za ich pośrednictwem umysłami innych ludzi. Myśl ta podziałała na Carewe’a przygnębiająco, bo rozumiał, co się dzieje, i brał w tym udział. Zastanawiał się, jak wpłynęło to na Malawów zamieszkujących wioskę, kiedy stwierdzili, że samo niebo obróciło się przeciwko nim.
W przodzie nad drogą rozsnuły się mgły i Carewe dostrzegł sylwetki ludzi i pojazdów. Ulewa przesłoniła mu już cały widok szara kipielą i choć w plecy prażyło go jeszcze słońce, czuł na twarzy zimne macki wilgoci. W powietrzu unosiła się atmosfera zagrożenia. Świat wokół wyglądał tak nienaturalnie jak oświetlona reflektorami scena, gdzie nad specjalnymi efektami czuwają reżyserzy odbywający podorbitalny lot. Carewe zaciągnął pod brodę suwak tuniki.
— Nazwisko — dobiegł go męski głos przez otwarte drzwi zaparkowanej przyczepy.
— Carewe. Z Farmy — odparł i sięgnął po dokumenty.
— W porządku. Proszę iść dalej, czeka na pana pan Storch.
— Dziękuję.
— Znajdzie go pan mniej więcej kilometr stąd. — Mówiący wychylił na światło dzienne ocienioną zarostem twarz i obrzucił Carewe’a zaintrygowanym spojrzeniem. — A gdzie pański pojazd?
— Został tam… Miałem defekt. Mógłby mnie pan podwieźć?
— Niestety nie. Od tego miejsca zabronione jest poruszanie się pojazdami — odparł mężczyzna i natychmiast się schował.
Carewe wzruszył ramionami i poszedł dalej. Po niespełna minucie widoczność zmalała do pięćdziesięciu kroków i posuwał się otoczony kokonem suchości w deszczu, który rozpryskiwał się wokół niego, załamywany przez osłonę przeciwsłoneczny. Po pięciominutowym marszu przez grząski ceglasty muł zbliżył się do grupy około trzydziestu mężczyzn w jasnozielonym rynsztunku. Jeden z nich odłączył się od reszty i podszedł do Carewe’a. Był to krępy sprawny o lekko kpiącym wejrzeniu, opalony i — o dziwo — przystojny, mimo złamanego, przekrzywionego nosa i białej blizny przecinającej górną wargę.
— Dewey Storch — przedstawił się podając mu rękę. — Uprzedzono mnie o pańskim przyjeździe, ale gdzie pan ma sprzęt?
— Został w poduszkowcu — odparł Carewe, odwzajemniając uścisk.
— Musi pan po niego wrócić. Czy nikt panu nie powiedział, że…?
— To niemożliwe. Poduszkowiec leży na dnie rzeki, utonął na samym środku.
— Jak to utonął? — spytał Storch, przyglądając mu się uważnie piwnymi oczami.
— A tak to. Poszedł prosto na dno. — Carewe zniecierpliwił się. — Zgasł mi silnik i tylko cudem sam się uratowałem.
Storch potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Nadal nie rozumiem. Mówi pan, że silnik zgasł na rzece, a co z balonami pływowymi?
— Balonami pływowymi? — Carewe otworzył ze zdumienia usta. — Nic takiego nie widziałem, pojazd poszedł na dno jak kamień. — Umilkł, trawiąc świeżo uzyskaną informacje. Jeżeli awaryjny system ratunkowy zawiódł w momencie podejrzanego defektu silnika, liczba wyrażająca prawdopodobieństwo, że nie był to przypadek, wzrastała do całkiem nowego rzędu wielkości.
— Trzeba będzie to zbadać — orzekł Storch. — Widocznie dali panu pojazd częściowo rozmontowany do konserwacji. Do takiej awarii w ogóle nie powinno dojść.
— Też tak uważam — odparł Carewe, wzdychając ciężko. — Mało brakowało, a bym się stamtąd nie wydostał.
Storch popatrzył na niego z takim zatroskaniem, że podniosło go to na duchu.
— Nie będę dziś od pana wymagał wchodzenia z nami do wioski — powiedział. — Wróci pan do przyczepy, to dadzą panu…
— Wolę iść z wami — przerwał mu Carewe, bo chciał mieć już za sobą swój chrzest bojowy, a jeszcze bardziej zależało mu na tym — i to z jakiegoś bliżej nie określonego powodu — żeby zrobić na Storchu dobre wrażenie. Może była to żałosna chęć udowodnienia, że pod powierzchownością ostudzonego kryje się wciąż „prawdziwy” mężczyzna.
— Brakuje nam ludzi, panie Carewe, ale nie mogę pozwolić, żeby narażał się pan na takie niebezpieczeństwo.
— Biorę to na swoją wyłączną odpowiedzialność. Storch zawahał się.
— No dobrze, ale proszę się trzymać z tyłu i nie wychodzić naprzód, dopiero na mój znak. Zrozumiał pan?
— Tak.
Grupa pomaszerowała drogą. Z chaotycznej rozmowy Carewe dowiedział się, że osada Malawów nie jest właściwie wioską, lecz składa się ze skupisk liczących po kilkanaście chat, rozsianych na obszarze około czterech kilometrów kwadratowych. Położona bezpośrednio przed nimi część osady miała pójść na pierwszy ogień i nie sposób było przewidzieć, jakie ich czeka przyjęcie. Z przeprowadzonego wcześniej rozpoznania wynikało, że tubylcy nie mają broni palnej, ale nikt nie wiedział, na ile ta informacja jest wiarygodna.
Kiedy pierwsza kryta strzechą chata znalazła się w zasięgu ich wzroku, grupa rozsypała się w tyralierę i wtopiła w roślinność. Carewe miał wrażenie, że jego towarzysze, w przeciwieństwie do niego, to nie są amatorzy. Onieśmielony, schował się za drzewo; czuł się jak chłopak bawiący się w Indian i czekał, co będzie dalej. Panującą ciszę mącił tylko nieustanny szmer deszczu.
Wtem spostrzegł, że członkowie brygady Współnarodów puścili się pędem, a ich zielony rynsztunek połyskuje niczym segmenty tułowi olbrzymich owadów. Biegli przez kłębiące się pasma mgły, otaczając chaty coraz ciaśniejszym pierścieniem. Serce załomotało mu nieprzyjemnie, kiedy dobiegł go przytłumiony wrzask. Potem usłyszał ochrypłe okrzyki i nowe wrzaski, które szybko się nasiliły aż do wrzawy, by znów niemal zupełnie ścichnąć. Ukazała mu się zwalista postać Storcha, który skinął na niego ręką i na powrót znikł między chatami.
Carewe niechętnie pobiegł naprzód i dotarł do osady. Uzbrojeni członkowie ekipy otoczyli kilkunastu zgnębionych tubylców. Większość z nich klęczała w błocie, kilku jednak nie dając za wygraną wyrywało się i z trudem ich przytrzymywano. Przyglądały się temu stojące w progach chat kobiety i dzieci, które co jakiś czas zawodziły płaczliwie. Jeden z klęczących miał na głowie paskudne rozcięcie, z którego spływały mu na plecy rozmywane przez deszcz szkarłatne strumyki. Patrząc na krew Carewe poczuł, jak powoli, niepostrzeżenie kurczą mu się jądra. Ogarnęła go głęboka odraza do tego, co robiła ekipa Współnarodów.
Читать дальше