— Oczywiście, nadam tej sprawie dalszy bieg przyrzekł — A, zmieniając temat, panie Carewe, ponieważ zrobiło się dość późno, czy jest pan gotów podjąć pracę?
— Po to tu przyjechałem — odparł z uśmiechem Carewe czując, że usta mi zmartwiały. — Ale szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, na co się mogę przydać. Przyjechałem tu, bo…
— Nie musi się pan tłumaczyć, w dużej mierze funkcjonujemy właśni dzięki syndromowi Beau Geste’a. — Kendy złożył kartkę papieru z notatnik; i użył jej rogu jako wykałaczki, dłubiąc w dużych i olśniewająco białych przednich zębach. — Reprezentuje pan Farmę, może więc pan pomagać przy aplikowaniu biostatu produkowanego przez waszą firmę. E.12, o ile się ni mylę?
— Ale ja jestem księgowym.
— Te sprawy załatwiane są w Nowym Jorku — odparł Kendy beznamiętnie, choć z nutką ironii.
— Wiem, ale myślałem… że może…
— Poza tym pomoc w biurze nie jest mi potrzebna.
— Nie o to mi chodzi… — Carewe urwał, porządkując myśli. — Kiedy rozpoczyna się obława?
— Już się rozpoczęła. Zajmujemy się przesiedloną gałęzią starego szczep Malawi, a ci są akurat szczególnie odporni na nasze czary z pogodą. — Kend wypisał nazwisko Carewe’a na formularzu i podał mu go przez biurko. — Proszę iść z tym do magazynu, wydadzą panu ekwipunek. Zaplanowaliśmy, ż utrzymamy opady deszczu aż do zakończenia akcji i będziemy działać po osłoną przy gruntowej mgły. W tym celu… — Obok pierwszego formularz Kendy położył drugi, niebieski — dostanie pan automat.
— Pistolet?
— Tak. Typu podskórnego, na wypadek gdyby miał pan coś przeciwko stosowaniu gwałtu i przemocy. Masowe unieśmiertelnianie wyklucza stosówanie indywidualnych wstrzyknięć.
Dwuosobowy poduszkowiec, który Carewe wziął z bazy transportowi Współnarodów, posuwał się z łatwością po wyboistej drodze wiodącej na północ, gdzie nad horyzontem wisiała nawałnica. Prowadził małą maszynę z zażenowaniem, wręcz wstydząc się tego, że odkrył w sobie żyłkę awanturniczą. W zwykły dzień o tej porze siedziałby przy biurku w dyrekcji Farm; udając, że śledzi przebieg księgowania prowadzonego przez komputery, a naprawdę liczyłby minuty, dzielące go od przerwy obiadowej. Za to tutaj, odziany w niebieski uniform Współnarodów, prowadził nie znany mu dotąd pojazd po drodze, którą nie jechał nigdy przedtem, a przez drzewa w obcym lesie przygrzewało gorące afrykańskie słońce.
Odkrył na nowo znaną prawdę, że sam przyjazd w nie znane miejsce znaczy niewiele; naprawdę liczy się przybycie w wymiarze psychicznym i duchowym. To drugie następowało zawsze z opóźnieniem, czasem kilkudniowym albo nawet kilkutygodniowym, bo dopóki przebywał w towarzystwie innych ludzi, nie mógł być naprawdę sobą, a tym samym zapoznać się z nowym otoczeniem. Kiedyś, jako młody praktykant, pojechał na trzytygodniowe seminarium do Miasta Polarnego, gdzie przez cały czas nie opuszczało go dziwne odrętwienie i przerażenie faktem, że nie jest w stanie zasmakować inności tego miejsca. Dopiero ostatniego dnia, uwolniony od obowiązkowych wykładów i natrętnego towarzystwa kolegów po fachu, powędrował za miasto i zagłębił się na ponad kilometr w odwieczny lodowy pejzaż. Z chwilą kiedy skręcił za oślepiający bielą pagórek, tracąc z oczu cywilizację, odkrył nagle, że znalazł się na Antarktydzie, zupełnie jakby przeniosła go tu jakaś czarodziejska moc, która zaledwie przed sekundą wyrwała go z normalnego życia. Ponadczasowe, groźne piękno sprawiło, że stanął jak wryty, wstrzymując oddech, chłonąc niezapomniane widoki.
Podobnego olśnienia doznał teraz, kiedy, nagle osamotniony, manewrował poduszkowcem omijając kępy krzewów z rodziny marząnkowatych, obsypanych bajecznie kolorowymi kwiatami, których kielichy czyniły w powietrzu niemą optyczną wrzawę. Czekały go niebezpieczeństwa i silne wrażenia, nowe doświadczenia i przeżycia, no a jeśli tyle niosła ze sobą najbliższa przyszłość, to co dopiero mówić o szykującym się milionie nowych dni? Poczucie, że oto mierzy się z samym życiem, że syci się jego tęczowo barwną treścią, nie równoważyło wydarzeń, które go do tego przywiodły, ale przynajmniej czuł, że żyje. Ze świadomością, że poddaje się przypływowi uczuć porównywalnych do chwilowych uniesień, jakich doznaje się podczas żałoby, chciał obniżyć temperaturę swoich przeżyć i zacząłfałszywie pogwizdywać. Droga raptownie opadła w dół ku dość szerokiej rzece, którą płynęła brunatna woda, zapewne z powodu długotrwałej ulewy, jaką wywołała w okolicy ekipa sterowaniu pogodą.
Zwolnił trochę, żeby nie zabłocić pojazdu, i skierował go na przeciwległy brzeg tam, gdzie droga podejmowała swój bieg. Poduszkowiec sunął pewnie naprzód nad powierzchnią rwącej wody, aż naraz — na samym środku rzeki — zgasł mu silnik. Stało się to bez żadnych sygnałów ostrzegawczych, takich jak zmniejszenie mocy czy zmieniony ton silnika — po prostu w jednej chwili całkowicie wysiadł. Opadł na wodę, która zalała silnik, głośno sycząc w zetknięciu z rozgrzanym metalem, i w kilka sekund później Carewe znalazł się na dnie rzeki, siedząc w brunatnej plastikowej bańce.
Zaczął wzywać pomocy.
W jakiś czas potem zrozumiał, że krzyki na wiele się nie zdadzą. Zmusił się do zamknięcia ust. Poducha ratunkowa uchroniła go przed uderzeniem w tablicę przyrządów, dzięki zaś wspaniałej konstrukcji kabiny nie przedostawała się do niej woda, gdyby jednak siedział tu dłużej, groziła mu śmierć przez uduszenie. Odblokował i pchnął drzwi. Bez powodzenia. Przestraszony, że przy uderzeniu karoseria się odkształciła, z całych sił zaparł się ramieniem o twardy plastik. Nogę opryskała mu woda, ale drzwi ani drgnęły, unieruchomione zewnętrznym ciśnieniem. Należało wyrównać ciśnienie w środku z tym na zewnątrz przez wpuszczenie wody, ale podłoga kabiny ledwie zawilgotniała, a tymczasem on już zdążył się porządnie zmęczyć napieraniem na drzwi. Chciał znów krzyczeć, ale musiał pogodzić się z ponurym faktem, że upragniony milion nowych dni leży wyłącznie w jego rękach.
Woda nie przedostawała się do kabiny, a przecież jadąc drogą miał pod dostatkiem powietrza — oznaczało to, że nawiewniki zamknęły się szczelnie w momencie zetknięcia się z wodą. Czy znalazłby się jakiś słaby punkt? Nie bez trudu ściągnął z sufitu płytę maskującą, odsłaniając plastikowe rurki rozbiegające się od węzła, który z pewnością przechodził przez dach pojazdu. Chwycił za rurki i szarpnął je. Rozciągnęły się trochę, ale nic ponadto. Znów tracąc opanowanie, rzucił się na system wentylacyjny, rwąc i wykręcając przewody z całych sił dopóty, dopóki żelazny ucisk w piersiach nie ostrzegł go, że zapas powietrza w kabinie jest na ukończeniu. Na plastikowych rurkach, wykonanych na specjalne zamówienie Współnarodów, nie było znać choćby najmniejszej skazy czy uszkodzenia.
Dysząc jak miech, Carewe opadł na siedzenie, przerażony chrapliwym rzężeniem towarzyszącym jego rozpaczliwym próbom nabrania w płucu powietrza. Czyżby to już…? Jego wzrok spoczął na mikroskopijnym przełączniku na kołnierzu nawiewnika. Wyciągnął rękę, przesunął go czubkiem palca… i przez kratki wentylatora trysnęła woda.
Musiał panować nad sobą z całych sił, żeby trwać w bezruchu, aż kabina niemal całkowicie wypełni się wodą. Powietrze mieszczące się w ciasnej przestrzeni pomiędzy chlupoczącą wodą a dachem właściwie nie nadawało się już do oddychania, kiedy ponowił próbę otwarcia drzwi, które jednak tym razem ustąpiły bez większych oporów. Carewe odepchnął się od pojazdu, wynurzył na powierzchnię i popłynął do brzegu. Silny prąd zniósł go spory kawałek z biegiem rzeki, ale udało mu się bez trudu wydostać na drugi brzeg i dotrzeć z powrotem do drogi. Brunatna woda, zamieniająca siłę ciążenia w pozornie poziomy ruch, prześlizgiwała się szybko i bezszelestnie nad miejscem, gdzie spoczął poduszkowiec, zacierając wszelki po nim ślad. Gdyby nie to, że spostrzegł ręczny regulator nawiewnika, siedziałby tam do tej pory — i aż do zmierzchu nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, żeby go szukać…
Читать дальше