— Całkiem niewinny? — lejtnant zaczął ciężko dyszeć. — A czy nie zechciałby pan zajrzeć do salonu?
Leer podniósł się zza biurka, podszedł do drzwi i krzyknął ze zdumienia.
Ujrzeli zakończenie gry w chowanego. Na środku salonu bezdźwięczny cień Maramballe’a całował widmo Wilhelminy. Zazdrosnym oczom lejtnanta nie uszło nawet to, że Wilhelmina niezbyt szybko oderwała swe usta od ust młodzieńca i że jej oburzenie nie było szczere.
Krew przypłynęła powoli do twarzy lejtnanta.
— Ja… zabiję go! — powiedział cichym, zdecydowanym głosem. — Wyzwę na pojedynek i zabiję.
Leer wrócił do biurka i oszołomiony tym, co zobaczył, opadł ciężko na fotel.
— Tak, to jest straszne… Wilhelmina zawiodła moje zaufanie. Ale jak pan sobie wyobraża przeprowadzenie pojedynku?
— Na widzianego czy po omacku, wszystko mi jedno. Na pistolety. Aż do skutku.
— A jeżeli on nie przyjmie wyzwania?
— Zabiję go. Teraz można to łatwiej zrobić niż dawniej.
Rozmowa nie kleiła się. Lejtnant pożegnał się wkrótce i skierował ku drzwiom.
Wilhelmina słyszała, jak odchodził, i pomyślała: „Nie pożegnał się ze mną! Gniewa się! Na pewno widział wszystko. Ale czy ojciec widział?”
W tej samej chwili rozległ się głos jej ojca:
— Wilhelmino, proszę do mnie!
Między ojcem i córką odbyła się długa i bardzo przykra rozmowa.
Maramballe był bardzo podniecony, kiedy podjeżdżał wieczorem do domu Wilhelminy. Czy udało się jej ukryć „ślady zbrodni”?
Zadzwonił i zapytał portiera, czy panna Wilhelmina jest w domu.
— Wyjechali! Nie przyjmują! — Odparł gniewnie portier i zatrzasnął drzwi.
Maramballe gwizdnął przeciągle.
— Kiepska sprawa! „Wyjechali i nie przyjmują”. Wygląda na to, że odmówili mi prawa wstępu…
Spodziewał się jednak, że zobaczy Wilhelminę w operze, i pojechał tam.
Przecisnąwszy się ostrożnie do drugiego rzędu, zajął miejsce i zaczął się rozglądać po lożach. Lecz loża Leerów była pusta. „A może ona się jeszcze nie ujawniła?” — Maramballe myślał o Wilhelminie i nie tracił nadziei.
Sąsiad z lewej strony trącił go ramieniem i wymamrotał przeproszenie.
— Nie szkodzi, niech pan nie przeprasza. Wszyscy jesteśmy ślepi, a ślepiec nie może nie potrącić drugiego — odpowiedział Maramballe z francuską rozmownością. W tym samym momencie usłyszał, jak ktoś mu szepcze na ucho:
— Przepraszam! Chciałem się tylko przekonać, czy to jest pan. Dziś, punktualnie o dziesiątej, pierwszy sekretarz Leer jedzie do ministra. Akta numer sto siedemdziesiąt cztery będą leżały na jego biurku.
— Metaxa! Jak pan tu się znalazł?
— Tak samo jak i pan — odparł Grek.
Nie było w tym istotnie nic dziwnego. Miejsca korespondentów zagranicznych znajdowały się w tym samym rzędzie. Metaxa widocznie postarał się o to, by znaleźć się w sąsiedztwie Maramballe’a.
— Proszę pana — rzekł Maramballe — dlaczego pan hipnotyzuje mnie ciągle aktami numer sto siedemdziesiąt cztery? Czego pan chce ode mnie?
— Tsss! — Nachylając się do ucha Maramballe’a Metaxa powiedział:
— Przecież sam pan wie, że na tej sprawie można zarobić. Mam swoich ludzi w domu Leera i wiem o wszystkim, co się tam dzieje. Ale trudniej mi jest przeprowadzić tę sprawę niż panu. Pan jest tam swoim człowiekiem.
Przy potoczystych, triumfalnych dźwiękach uwertury Metaxa rozwijał szczegóły swego planu.
— Poinformowałem pana o tych aktach, wskazałem panu kierunek, zarobi pan tysiące. A mnie da pan za to tylko tysiąc marek…
Mózg Maramballe’a zaczął pracować. Metaxa ma rację. Na tej sprawie można zarobić. Tak, Wilhelmina zaczęła zabawę w ciuciubabkę w nieodpowiednim czasie! Gdyby nie ten tragiczny pocałunek!… Sytuacja bardzo się skomplikowała. Czy trzeba coś dać temu Grekowi za fatygę? Maramballe postara się zdobyć tajne akta, ale nie ma zamiaru dzielić się z Metaxą.
— Po pierwsze, pan się na próżno wysila, panie Metaxa — szepnął Maramballe na ucho sąsiadowi. — Wiem lepiej od pana o wszystkim, co się dzieje w domu Leerów. I o aktach numer sto siedemdziesiąt cztery wiedziałem o wiele wcześniej, zanim pan zakomunikował mi tę „nowinę”. A po drugie, nie mam zamiaru bywać więcej w domu Leerów.
— Lejtnant nie pozwala? — zapytał zjadliwie Grek zrozumiawszy, że Maramballe uchyla się od podziału zysków.
— To jest moja sprawa — odparł oschle Maramballe.
„Jaki brak kultury!” — oburzył się na nietaktowne pytanie Greka zapominając o tym, że sam prowadzi nieczystą grę.
Uwertura się skończyła. Ze sceny rozległ się już głos Fausta, kurtyna była wciąż jeszcze spuszczona. I dopiero kiedy Mefistofeles na wezwanie Fausta odezwał się: „I ja jestem tutaj!”, rozpoczął się spektakl dla pierwszych rzędów. Między śpiewem, grą artystów i orkiestrą nie było żadnego związku. Tylne rzędy ujrzały podniesienie kurtyny dopiero po zakończeniu pierwszego aktu. — „A ostatnią odsłonę galeria będzie oglądać jako niemą scenę, po zakończeniu opery… Przepadła opera!”
W środku drugiego aktu Maramballe wyszedł ostrożnie i skierował się ku drzwiom. Oglądając się na scenę widział jak gdyby powtórzenie odsłony w odwróconej kolejności. Ale to już go nie interesowało.
Wrócił do domu i zadzwonił do Wilhelminy.
Zastał ją, lecz rozmowa nie sprawiła mu szczególnej przyjemności.
— Ojciec i lejtnant widzieli wszystko — opowiadała. — Miałam bardzo przykrą rozmowę z ojcem. I byłoby najlepiej, panie Maramballe — tu głos Wilhelminy zadrżał — gdyby pan nie pokazywał się w naszym domu przynajmniej przez jakiś czas, aż się wszystko uspokoi.
Zabrakło jej siły woli, by zerwać z nim z miejsca.
Maramballe, usłyszawszy ten wyrok z ust Wilhelminy, wpadł w wielką rozterkę.
Zerwanie w takim momencie, kiedy jak nigdy dotąd pragnął znaleźć się w domu Leerów! Jutro już będzie za późno. Akta numer sto siedemdziesiąt cztery zostaną pogrzebane w kasie pancernej lub wpadną w ręce jakiegoś Metaxy. Nie wolno zwlekać. Maramballe’em targały najsprzeczniejsze uczucia. Pocałunek jak mocna trucizna przeniknął mu do serca i zdawało mu się, się podczas rozmowy telefonicznej w głosie Wilhelminy dźwięczał smutek. A może ona go kocha? W tym momencie miał wrażenie, że i on kocha ją do szaleństwa. Z niespodziewanym wybuchem namiętności zaczął błagać Wilhelminę, by pozwoliła mu przyjść po raz ostatni, „pożegnać się na zawsze”.
W sportowym sercu Wilhelminy zachowały się widocznie jakieś resztki sentymentalizmu. Wzruszył ją szczery ton Maramballe’a. Zawahała się, a Maramballe, wzdychając i jęcząc do słuchawki, usiłował ją przekonać.
— Chcę tylko popatrzeć… Ostatni raz!
— Ale ojciec nakazał portierowi, żeby pana nie wpuszczał — wyznała zrozpaczona Wilhelmina.
— To nie ma znaczenia! — odparł Maramballe, ożywiony nową nadzieją. — Wejdę od strony ogrodu, a pani otworzy mi drzwi…
— Ale w ogrodzie są dozorcy. Przecież pan wie, że teraz wzmocniono wszędzie straż.
— Dozorcom na pewno nie powiedziano, żeby mnie nie wpuszczali. Ostatecznie, przekradnę się koło nich… Byle tylko popatrzeć!
— Więc zgoda. Ale niech pan prędko przyjdzie, zanim ojciec nie wróci.
Maramballe rzucił słuchawkę i zaczął się uwijać po pokoju, szukając rękawiczek i kapelusza.
— „Boże wszechmocny, Boże miłości, wysłuchaj modlitwy mojej” [11] Słowa Walentego z opery „Faust” Gounoda.
— zaśpiewał i pognał przez korytarz, omal nie przewracając pani Neukirch.
Читать дальше