— Czy to pani, czy pani widziadło, panno Wilhelmino? — usłyszała głos lejtnanta, który wszedł do salonu.
— Widziadło — odparła. — Widziadło prababki Karoliny. Czy nie widzi pan loków i krynoliny?
Wilhelmina, jak wszystkie kobiety jej sfery, umiała doskonale ukrywać uczucia pod maską naturalnej swobody. Kłamstwo uważane było w jej świecie za dowód dobrego wychowania.
Lejtnant, wytężając swoją niezbyt wielką inteligencję, usiłował być dowcipny. Wywiązała się wesoła pogawędka, a ojciec Wilhelminy przeszedł do swego gabinetu.
— Wilhelmino, czy nie ruszałaś papierów na moim biurku? — rozległ się zaniepokojony glos Leera.
— Nie, nie wchodziłam do gabinetu — odparła.
— To dziwne — mruczał Leer szukając na biurku teczki. Następnie wyszedł z gabinetu i rzekł drżącym głosem:
— Zginęła mi z biurka teczka z dokumentami… Bardzo ważne poufne dokumenty…
— Po prostu nie możesz ich znaleźć — powiedziała spokojnie Wilhelmina, chociaż w jej sercu poruszyło się jakieś niewyraźne, nie sprecyzowane jeszcze, lecz przykre uczucie.
— Chodźmy, pomożemy ojcu szukać — zwróciła się do lejtnanta.
Zaczęli we troje przeszukiwać biurko, ale teczki z aktami nie było.
— A może schowałeś akta do kasy? — zapytała.
— Skądże znowu — odpowiedział ojciec podrażnionym tonem. — Dokumenty leżały tutaj, z brzegu, w żółtych teczkach. Czy nie przychodził do nas ktoś obcy?
Wilhelminie zrobiło się słabo. „Maramballe! Czyżby to on?… Maramballe wszedł do gabinetu, wybiegł tak pośpiesznie, uciekł przed dozorcami… To mógł zrobić tylko on…”
Nigdy jeszcze Maramballe nie był tak bliski katastrofy jak w tym momencie. Gdyby Wilhelmina wymieniła jego nazwisko, wszystkie rachuby związane z teczką numer sto siedemdziesiąt cztery wzięłyby w łeb, a Maramballe znalazłby się w więzieniu. Lecz na jego szczęście w sercu Wilhelminy nie umilkły jeszcze głosy jej romantycznych babek i Wilhelmina odpowiedziała „nie”, zanim uświadomiła sobie ogrom wiarołomstwa „nieszczęśliwego kochanka”. Ale słowo się rzekło. Lecz nie zdążyła jeszcze powiedzieć „nie”, gdy w jej sercu wybuchła burza. Więc Maramballe oszukał ją jak prowincjonalną kozę! Grał rolę nieszczęśliwego kochanka po to, by wykorzystać jej zaufanie dla swych niecnych zamierzeń… Zawahała się znów, już chciała wymienić jego nazwisko.
Tymczasem Leer zaczął dzwonić na służbę. Dowiedział się od dozorców o pościgu za nieznajomym w ogrodzie. Ów człowiek mógł przedostać się do domu tylko przez drzwi prowadzące do ogrodu. Ale kto mu je otworzył? Tego nie można było stwierdzić. Zadzwonił telefon. Z dyrekcji policji zakomunikowano, że przestępcy udało się uciec. Wilhelmina nie wiedziała, czy ma się martwić, czy cieszyć. Była tak wściekła na Maramballe’a, że z zadowoleniem przyjęłaby wiadomość o jego aresztowaniu. Lecz z drugiej strony ujawniłoby to jej mimowolny udział w przestępstwie. Oczywiście nikt by jej nie podejrzewał o to, że świadomie pomagała przestępcy. Lecz jaka hańba, jaki wstyd zostać tak oszukaną!
Zdenerwowanie Wilhelminy doszło do punktu kulminacyjnego. Obrażona duma kipiała w niej, jeszcze chwila — i przestanie panować nad sobą. Kiedy ojciec powiedział tragicznym głosem: „Więc w moim domu znajdują się zdrajcy?” — Wilhelmina nie wytrzymała:
— Ojcze, muszę z tobą pomówić.
W tej samej chwili wszedł do pokoju nowy świadek — kucharz, który oświadczył, że ma coś ważnego do zakomunikowania.
— Proszę mówić — powiedział niecierpliwie Leer.
— Do naszej kuchni — zaczął kucharz swą opowieść — przychodził często jakiś Grek, handlujący jedwabiami. Sprzedawał je bardzo tanio. Moja żona oraz pomywaczka i żona portiera chętnie kupowały u niego. Ten Grek był również dziś wieczorem. Kiedy postawił kosz na podłodze i rozłożył materiały, kobiety zaczęły wybierać. Trwało to kilka minut. Nagle zgasło światło. Zdarzało się to teraz często, więc nie zwróciliśmy szczególnej uwagi. Tylko żona portiera roześmiała się i powiedziała, że tym razem światło zgasło w nieodpowiednim momencie. Spróbowałem przekręcić kontakt i po paru minutach światło zapaliło się znów. Ale Greka w kuchni już nie było, a kosz z jedwabiami stoi do tej chwili. Myśleliśmy, że Grek wyszedł na podwórze i wróci, ale nie wrócił dotychczas.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?
— Dopiero przed chwilą dowiedzieliśmy się o zaginięciu dokumentów, wasza ekscelencjo. A o Greka nie martwiliśmy się, Grek nie odda za darmo kosza z jedwabiami.
— Możesz odejść, Karolu. — A kiedy kucharz poszedł, Leer powiedział: — Tak, to jest możliwe. Z kuchni można przejść do jadalni, a z jadalni do gabinetu. Zbrodniarz mógł niepostrzeżenie wyłączyć światło w kuchni, potem przedostał się tutaj, porwał dokumenty i uciekł nie zauważony. Miał na to dość czasu. Ale co oznacza wobec tego zajście w ogrodzie? Kto był tam?
— Ten sam przestępcaGrek — wyraził przypuszczenie lejtnant. — Usiłował widocznie przejść przez ogród i wyjść na Budapesterstrasse, natknął się na dozorcę, który podniósł alarm.
— A może to był jeden z uczestników kradzieży? — powiedział Leer. — Niech pan będzie łaskaw, panie lejtnancie, pojechać do szefa policji i niech mu pan przekaże moją prośbę o podjęcie poszukiwań przestępcy przy pomocy wszystkich sił, jakie ma do dyspozycji. Chodzi o sprawę państwowej wagi.
Baron stuknął po wojskowemu obcasami i pożegnawszy się pośpiesznie, odszedł. Kiedy ucichły jego utykające kroki, Leer znużony opadł na fotel.
— Chciałaś mi coś powiedzieć, Wilhelmino?
— Tak… — Wilhelmina chciała wyznać, że w ich domu był Maramballe. Ale opowiadanie kucharza spowodowało, że nie była już pewna tego, czy Maramballe ukradł dokumenty. I nie opowiedziała ojcu o potajemnej wizycie Maramballe’a. Lecz wciąż jeszcze była głęboko wzburzona. Urażona duma domagała się zemsty.
— Ojcze, zgadzam się wyjść za mąż za pana lejtnanta.
Romantycznym wspomnieniom o prababce Karolinie został położony kres.
Maramballe miał niespokojną noc. Zastanawiając się nad wydarzeniami minionego dnia, doszedł do wniosku, że wciąż jeszcze grozi mu niebezpieczeństwo. Co prawda udało mu się zatrzeć ślady. Ale nie wszystko poszło tak gładko, jakby tego pragnął. Jego ucieczka zapewne postawiła na nogi cały dom. Z całą pewnością stwierdzono już zniknięcie teczki i Wilhelmina zrozumiała, co było celem jego ostatniej wizyty. A wówczas… wówczas Wilhelmina, rzecz jasna, wyda go. Maramballe spodziewał się lada chwila przybycia policji. Dobrze przynajmniej, że udało mu się ukryć skradzione dokumenty w doskonałym schowku. Maramballe nie rozbierał się tej nocy. Chodził cicho po pokoju, czujnie nasłuchując. Układał plany ucieczki. Jedno okno jego pokoju wychodziło na ulicę, drugie — na mały ogród. To właśnie okno upatrzył sobie na drogę odwrotu.
Maramballe otworzył je. Noc była duszna. Na ciemnoliliowym niebie świecił pomarańczowy księżyc jak chiński lampion zawieszony nad szaroniebieskim dwupiętrowym domem. Od czasu do czasu rozlegał się grzmot. Zbliżała się burza. Czujne ucho Maramballe’a wyłowiło jakieś szmery w ogrodzie pod oknem.
„Może to jest zasadzka?” — pomyślał przestraszony.
Nagle domem wstrząsnął potężny łoskot gromu, chociaż na niebie nie było widać ani jednej chmurki. W tej samej chwili rozległ się szum deszczu. To było bardzo dziwne: słyszało się szum, nie widząc ani deszczu, ani chmury nad głową. Szumiał wiatr, lecz zdawało się, że drzewa w ogrodzie stoją bez ruchu. Nie zakołysał się ani jeden liść.
Читать дальше