Kiedy zagrzmiał grom i zaszumiał deszcz, rozległ się w krzakach pod oknem szelest i jak gdyby przytłumione głosy.
Deszcz skończył się tak samo nagle, jak się zaczął. W ciszy, która nastąpiła, Maramballe usłyszał wyraźne ostrożne kroki na korytarzu. Ktoś zatrzymał się przed jego drzwiami i cicho zapukał.
Maramballe wstrzymał oddech.
„Policja!”
Nie miał wyjścia. Pod oknem znajdowała się zasadzka, W korytarzu — oddział policji. Nie wątpił w to. Lecz miał więcej szans na wymknięcie się wrogom w ogrodzie niż w wąskim korytarzu.
Wyskoczył więc przez okno i upadł na czyjeś szerokie ramiona. Usłyszał krzyk kobiety i poznał głos czcigodnej wdowy Neukirch.
— Co to? Kto to? Co się pani stało? — rozległ się drugi męski glos, należący bez wątpienia do puzonisty, który był sąsiadem Maramballe’a.
Widocznie pani Neukirch i puzonista wyszli na spacer do ogrodu, by odetchnąć świeżym powietrzem.
Maramballe ześliznął się z potężnych ramion pani Neukirch i przerażony pobiegł do Tiergartenu.
Trwała tam bezdźwięczna burza. Nie było wiatru, lecz drzewa zginały się, jak gdyby pod naporem straszliwego huraganu; drżały liście, z których spływały strumienie; żółte błyskawice przecinały chmury. Deszcz lał jak z cebra, lecz był to upiorny deszcz — ani jedna kropla nie spadła na Maramballe’a.
Chłód nocy orzeźwił go i pomógł uporządkować myśli. A więc w ogrodzie pod jego oknem nie było zasadzki. Kto wobec tego pukał do drzwi?
Maramballe wałęsał się całą noc po parku i dopiero o świcie zdecydował się wrócić do domu.
— Pan wychodził? — spytał zdziwiony portier otwierając drzwi.
— Tak — odparł Maramballe. — Czy o mnie nikt nie pytał?
— W nocy był jakiś pan. Nie chciałem go wpuścić, lecz powiedział, że przychodzi w bardzo pilnej, nie cierpiącej zwłoki sprawie i że pan na niego czeka.
— Czy nie zauważył pan, jak on wyglądał?
— Miał kapelusz nasunięty na oczy i podniesiony kołnierz. Zdaje mi się, że miał czarną brodę, a mówił z cudzoziemskim akcentem.
„Kto to mógł być?” — myślał Maramballe przechodząc ostrożnie korytarzem. Nocne strachy minęły, lecz mimo to nie był jeszcze zupełnie spokojny.
— Dzień dobry, frau Neukirch! — powitał Maramballe głośny oddech gospodyni.
— Dzień dobry! — odpowiedziała gniewnie, trzasnąwszy drzwiami.
Maramballe wszedł ostrożnie do swojego pokoju. Nie było w nim nikogo.
W Reichstagu zakończyło się przed chwilą posiedzenie, na którym omawiano sytuację w przemyśle. Kilku ministrów wygłosiło przemówienia. Według ich informacji w przemyśle sytuacja nie wyglądała tak źle, jak można było przypuszczać. Rozwiązano problem przystosowania maszyn do „ślepej” metody pracy. Szeroko stosowano chronometraż; wprowadzono „normy czasu” dla różnych procesów produkcyjnych, ustawiono zegary z dzwoneczkami, bijącymi nie tylko co minutę, lecz w niektórych wypadkach co ćwierć minuty.
Oczywiście ten oficjalny obraz pomyślności nie odpowiadał prawdziwemu stanowi rzeczy, który nie był zachęcający — lecz istotnie nie można go było nazwać katastrofalnym.
Wbrew przypuszczeniom najgroźniejsza okazała się sytuacja w rolnictwie. Nawet minister referujący sprawę nie mógł ukryć poważnych obaw. „Czas nasłonecznienia nie zmniejszył się — mówił minister — aczkolwiek wschód i zachód słońca nie odpowiadają teraz jego obecnemu położeniu: widzimy słońce po wzejściu dopiero wówczas, kiedy jego promienie wyświetlą się — jak to się dziś mówi — to znaczy dotrą do powierzchni ziemi i do naszego wzroku. Rekompensatę stanowi to, że słońce świeci jeszcze pewien czas po faktycznym zachodzie. Nieszczęście jednak polega na tym, że wskutek zwolnienia szybkości światła pada na powierzchnię ziemi w jednostce czasu znacznie mniej promieni świetlnych. Zostało ono jak gdyby rozrzedzone. Można było zaobserwować, że niektóre barwy znikły, a inne zmieniły się; wreszcie zjawiły się nowe barwy lub ich kombinacje. To musiało również wywrzeć wpływ na wzrost zbóż i kultur przemysłowych. Niektóre, na przykład len, widocznie pod wpływem promieni ultrafioletowych, zaczęły rosnąć niezwykle szybko i wysoko, były jednak słabe jak anemiczne dzieci. W ogóle trawy dojrzewały znacznie wolniej. Ale nie trzeba ulegać panice. Damy sobie radę z tymi kłopotami. Nasi chemicy, uczeni, agronomowie pracują energicznie nad uzyskaniem środków przyśpieszających dojrzewanie roślin. Ogrzewanie korzeni, elektryfikacja gleby, nowe nawozy sztuczne mają ziemi pomóc. Możemy być spokojni o urodzaj przyszłego roku. Całe zagadnienie polega na tym, czy będzie można uratować zboża znajdujące się na pniu i zebrać urodzaj bieżącego roku. Miejmy nadzieję, że to nam się uda. Nadzieję tę wiążemy nie tylko z działalnością naszej nauki. Przygotowałem na zakończenie optymistyczną, radosną wiadomość. Obserwacje nad światłem dokonane dziś rano wykazały, że szybkość światła wzrosła o dalsze cztery sekundy”.
Na ławach posłów prawicowych rozległy się oklaski.
— Trzeba wyrazić ministrowi podziękowanie za dodatkowe cztery sekundy — rozległ się jakiś ironiczny głos z lewej strony.
— A teraz na obiad — trącił Maramballe Layle’a.
Ruszyli do Tiergartenu w towarzystwie Metaxy, który oświadczył, że chce im zakomunikować coś bardzo ważnego.
— Pan ma zawsze jakieś nowości — powiedział śmiejąc się Maramballe.
Kiedy dziennikarze podeszli do swego stałego miejsca pod starą, rozgałęzioną lipą i zasiedli przy okrągłym marmurowym stoliku, rozległy się za węgłem pawilonu jakieś kroki i Maramballe usłyszał nagle głos lejtnanta.
— Panie Maramballe! Pan obraził osobę, której honoru muszę bronić. Żądam satysfakcji.
— Pojedynek? W dwudziestym wieku? Co za anachronizm! — roześmiał się nieco wymuszonym głosem Maramballe. — Nikogo nie obraziłem i nie mogę uznać pańskiego prawa do obrony „pokrzywdzonych”.
— Wobec tego zmuszę pana do uznania tego prawa i do przyjęcia mojego wyzwania!
Tu nastąpił dramat dźwiękowy.
Ktoś kogoś uderzył. Słychać było upadek ciała i okropny krzyk. Nowe ciosy, jeszcze jeden upadek i czyjeś stłumione jęki.
— A więc dobrze! — rozległ się groźny głos lejtnanta, który po chwili odszedł.
Goście siedzący przy sąsiednich stolikach i przypadkowi przechodnie niecierpliwie oczekiwali rozpoczęcia „seansu”. I kiedy miejsce bójki zaczęło się wyświetlać, rozległ się śmiech ze wszystkich stron.
Wszyscy obecni zobaczyli, że Maramballe rozmawiający z lejtnantem odstąpił nagle w bok, a ciężkie uderzenia posypały się na Metaxę. Metaxa, otworzywszy usta, z których przed paroma minutami wydobywały się okrzyki, upadł śmiertelnie przerażony na ziemię. Niezwłocznie po tym Layle, nie wyjmując fajki z ust, schylił głowę, przysłuchując się widocznie oddechowi napastnika, i nagle, według wszelkich zasad boksu, zadał lejtnantowi silny cios w szczękę, po czym lejtnant runął na ziemię. Gdyby nawet Layle widział lejtnanta w chwili zadawania ciosu, nie mógłby tego lepiej zrobić.
Maramballe był zdumiony. Nie spodziewał się po „lodowatym” Layle’u tak szybkiej reakcji.
— Dlaczego jednak wtrącił się pan do bójki? — spytał.
— Ja też broniłem pokrzywdzonego — odpowiedział Layle, puszczając kłęby dymu. — Jeśli teraz ten pan zechce się pojedynkować, będzie miał do czynienia z trzema: z panem, bo się na pana o coś gniewa, z Metaxą, bo go pobił, i ze mną, bo ja go pobiłem. A ja nie odmówię mu satysfakcji. Lecz nie uznaję innej broni prócz pięści.
Читать дальше