Rzecz zdumiewająca! Boks tak ożywił Layle’a, że stał się nawet rozmowny.
— Kim jest ten wojowniczy kogut? — spytał Layle.
— Ja wiem! — powiedział wszechwiedzący Metaxa. Lecz Maramballe nie dopuścił go do głosu.
— Tss!… Nie trzeba rozdmuchiwać tej historii. Jakiś policjant może nadejść niepostrzeżenie. Pan chciał nam coś opowiedzieć, panie Metaxa?
— Tak, ale chyba pan ma rację. Pomówimy w innym miejscu. To zajście może ściągnąć gapiów chcących dowiedzieć się, co zaszło, a to, co ja chcę powiedzieć panom, obejdzie się bez świadków.
I po krótkiej rozmowie na temat zbiorów dziennikarze rozstali się.
Tego samego dnia, wieczorem, Maramballe siedział w swoim pokoju przy biurku i pisał „po omacku” wielkimi literami kolejną korespondencję. Nagle usłyszał na korytarzu znane utykające kroki lejtnanta. Lejtnant usiłował widocznie zamaskować swój charakterystyczny chód i szedł bardzo wolno, lecz wyczulone ucho Maramballe’a uchwyciło utykanie pana von Blittersdorfa. Maramballe błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Zazdrosny rywal przyszedł, by się z nim rozprawić! Stawić czoło nieprzyjacielowi? Przecież lejtnant jest od niego silniejszy i może mieć przy sobie broń. Uciekać? Okno było zamknięte, a lejtnant już się zbliżał do uchylonych drzwi.
Maramballe szybko ześliznął się z fotela i dał nura pod biurko. W tej samej chwili drzwi otworzyły się, lejtnant wszedł i rozejrzał się po pokoju. Ujrzał Maramballe’a siedzącego przy biurku i pogrążonego w pracy. Lecz czy był to prawdziwy Maramballe, czy też jego widmo? Lejtnant liczył na moment zaskoczenia. Wydobył pistolet i wystrzelił dwa razy, celując w głowę Maramballe’a. Maramballe którego lejtnant widział, nie poruszył się i pisał w dalszym ciągu. To było naturalne. Lejtnant teraz nie tyle patrzył, ile słuchał, by na podstawie dźwięków przekonać się, jakie były skutki jego strzałów. I był całkowicie zadowolony: obok biurka rozległ się krótki jęk i łoskot padającego ciała.
Sprawa była załatwiona. Lejtnant spokojnie wyszedł na korytarz i bez przeszkód wydostał się na ulicę.
Huk wystrzałów zaalarmował sąsiadów. Frau Neukirch zapukała do pokoju Maramballe’a.
— Co tu się stało, panie Maramballe?
Gdyby nie sprawa skradzionej teczki, Maramballe chętnie zawezwałby świadków i poprosił, by poczekali na wyświetlenie się sceny zamachu na jego życie. Teraz jednak uważał, że bezpieczniej będzie nie podnosić alarmu i nie zwracać na siebie uwagi. Decydującym motywem było to, że nie chciał, by uważano go za śmiesznego tchórza ukrywającego się pod biurkiem. Kiedy wyobraził sobie ujawniony obraz tej haniebnej ucieczki, postanowił zataić przed ludźmi prawdziwy sens całego wydarzenia.
— Nie stało się nic nadzwyczajnego, frau Neukirch — odpowiedział. — Po prostu przyszedł do mnie przyjaciel, pokazałem mu pistolet i wskutek nieostrożności wystrzeliłem dwa razy.
— Szczególnie teraz trzeba być ostrożnym z takimi rzeczami — powiedziała pouczającym tonem frau Neukirch. — Bardzo proszę więcej tego w moim domu nie robić.
— Może pani być zupełnie spokojna, to były dwa ostatnie naboje.
Mimo „końca świata” wesele barona Blittersdorfa i Wilhelminy Leer odbyło się z niezwykłą pompą.
Lecz uroczystość zakłóciło dziwne i wysoce nieprzyjemne dla pana młodego wydarzenie.
Państwo młodzi wrócili z kościoła do domu. Zaczęło się składanie życzeń. I nagle wszyscy usłyszeli, że Wilhelmina krzyknęła; w tłumie gości powstało zamieszanie.
Kiedy się ten moment wyświetlił, zebranych zaskoczył niesłychany postępek: jakiś młody mężczyzna w czarnej masce podszedł do oblubienicy, objął ją dość bezceremonialnie i mocno pocałował w usta. Następnie poszukał ręki pana młodego i włożył w nią jakąś kopertę. Wreszcie wykonał szeroki gest ręką i odszedł.
Pan młody, który widział tę scenę wraz ze wszystkimi gośćmi, wpadł w taką wściekłość, że stracił panowanie nad sobą i rzucił się na widmo, przewracając staruszkaradcę. Ta scena wyświetliła się również. Wielu gości nie mogło powstrzymać uśmiechu. Lecz wszyscy udawali, że nic nie widzieli. Gości zaproszono do stołu i uroczystość trwała dalej. Składano życzenia, ale brzmiały one jak kpiny; wznoszono toasty, zasłaniając ironiczny grymas serwetką. Lejtnant uśmiechał się sztucznie i usiłował zachowywać się swobodnie, lecz nie mógł spędzić z czoła posępnych zmarszczek, a kąciki ust drżały mu nerwowo.
— Czy on nie jest podobny do nieboszczyka biorącego udział we własnym pogrzebie? — szeptały złe języki wskazując na zakłopotaną, lecz uśmiechniętą szeroko twarz lejtnanta.
Wszystkich interesował list, który nieznajomy wręczył lejtnantowi, a najbardziej zaciekawiony był sam Blittersdorf. Po obiedzie przeszedł do oranżerii i rozerwawszy kopertę wyjął jej zawartość, przysunął pod oczy, przyjrzał się i bardzo szybko schował.
— Co było w tej kopercie, którą pan otrzymał od nieznajomego — usłyszał lejtnant głos Leera.
Zaskoczony Blittersdorf drgnął.
— W kopercie? Nic. Drobnostka. To figiel — odparł głośno, by go wszyscy słyszeli. — Proszę sobie wyobrazić, że to był żart mojego brata. Trzeba powiedzieć, że żart niezbyt udany, ale mój brat zawsze był lekkomyślny i ekscentryczny.
— Pański brat? Nie słyszałem nigdy o tym, że pan ma brata — powiedział zdziwiony Leer. — A dlaczego pański brat nie zdjął maski i nie został u nas?
Leer poczuł nagle, że lejtnant ściska mu rękę. Zrozumiał ten gest i zamilkł.
— Mój brat podróżował po Afryce i dopiero co powrócił. Zapewne jutro złoży nam wizytę.
Legenda o bracie rozeszła się między gośćmi, ale nie zyskała wiary.
XIV. Koniec „końca świata”
Maramballe przebudził się, otworzył oczy i mimo woli zmrużył je natychmiast. Tak silne było światło. Zwrócił głowę do okna i ujrzał między dwoma wysokimi domami pasmo błękitnego nieba.
Zerwał się szybko z łóżka i zaczął wymachiwać rękami. I, o dziwo! Widział je w momencie, gdy się poruszały! Wziął krzesło, postawił na środku pokoju i ujrzał mebel tam, gdzie go przeniósł. W świecie nie było już więcej sobowtórów i widm! Odbicia świetlne rzeczy zlały się z samymi rzeczami. Nie ulegało wątpliwości: światło odzyskało swą normalną szybkość. Może była ona trochę mniejsza od trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, ale to mogło interesować tylko astronomów. W życiu praktycznym, w zakresie zjawisk ziemskich, różnica wynosząca cztery kilometry lub nawet kilkadziesiąt kilometrów była zupełnie nieodczuwalna.
Maramballe’a ogarnęła szalona radość, jak gdyby wrócił z ponurej krainy cieniów do ziemi ojczystej — do błyszczącego świata realnych przedmiotów, błękitnego nieba, zielonych drzew.
Maramballe zaśpiewał wesoło i zaczął tańczyć po pokoju. Tę radosną pieśń powrotu do życia podjęli mieszkańcy jego domu, przechodnie na ulicy, całe miasto, cały świat. Ze wszystkich stron rozlegały się podniecone, wesołe głosy. Jak gdyby świat obudził się po długiej i ciężkiej chorobie, której towarzyszyła maligna i koszmary, i poczuł nagle, że jest zdrowy i rześki. Ludzie śpiewali, śmiali się gratulowali sobie nawzajem. Kierowcy i motorowi, nie czekając na oficjalne pozwolenie, puścili samochody i tramwaje na pełny bieg. Wyły syreny, dzwoniły dzwonki, dźwięki, hałasy i szum wypełniły miasto, które wrzało jak kipiący kocioł.
— To wspaniałe! Zdumiewające! Urocze! — krzyczał Maramballe. Nie obawiał się już, że wezmą go za wariata. Nie przestrzegając żadnych środków ostrożności usiadł na fotelu i uderzył pięścią w oparcie.
Читать дальше