Maramballe poczuł na twarzy kłąb dymu z fajki Layle’a.
— No i co jeszcze? — zapytał Maramballe.
— Nic. Zakomunikowałem tylko panom pewną nowość. Sądziłem, że może panów zainteresować. Jest jeszcze jedna nowina. Lejtnant baron von Blittersdorf oświadczył się pannie Wilhelminie Leer.
— Przecież panny Leer nie ma w mieście! Skąd pan wie o tym wszystkim? — zawołał podniecony Maramballe. Wiadomość ta zaskoczyła go; zaczerwienił się mocno i był bardzo zadowolony, że Layle i Metaxa nie widzą jego twarzy. Lecz przypomniawszy sobie, że jednak ją zobaczą, usiłował przybrać jak najbardziej obojętną minę.
— A ludzie będą zawierać małżeństwa nawet w dniu końca świata — wycedził Layle. — Pana to martwi, Maramballe?
— Ani trochę — spiesznie odpowiedział Maramballe. — Nie miałem zamiaru żenić się z panną Wilhelminą. Zresztą, powiem otwarcie, ja nie bardzo wierzę w tę wiadomość. Wilhelmina… panna Leer powiedziała mi dziś przez telefon, że w chwili, kiedy się zaczęły dziać te dziwne rzeczy, znajdowała się za miastem i nie mogła dotychczas wrócić, wskutek zatrzymania całej komunikacji. Panna Leer przyjedzie dopiero dziś o szóstej wieczór. Więc w jaki sposób Blittersdorf mógł się jej oświadczyć? W każdym razie powiedziałaby mi o tym.
— Blittersdorf oficjalnie poprosił o rękę panny Leer jej ojca, Ruprechta Leera.
— No, to niech się Blittersdorf ożeni z Ruprechtem Leerem — roześmiał się Maramballe, chociaż w głębi serca przejął się bardzo energicznymi poczynaniami swego rywala.
Lejtnant Blittersdorf był od dawna kandydatem do ręki Wilhelminy, chociaż cieszył się większą sympatią pana Leera niż panny Leer.
Wilhelmina nie odmówiła zdecydowanie lejtnantowi, lecz odpowiedziała na jego oświadczyny, iż nie myśli na razie o wyjściu za mąż.
Maramballe nie kłamał zapewniając, że nie ma zamiaru żenić się z panną Leer, chociaż Wilhelmina bardzo mu się podobała. Tak daleko jego plany nie sięgały. Dzięki życzliwości panny Leer i dzięki temu, że bywał w domu Leerów, dowiadywał się wcześniej niż inni dziennikarze różnych nowin dyplomatycznych. Co prawda, nie udawało mu się dowiedzieć czegoś ważnego, sensacyjnego: drzwi do gabinetu Ruprechta Leera były przed nim szczelnie zamknięte. Jednak była to miła i pożyteczna znajomość. I oto teraz może nastąpić zerwanie tego kontaktu. Zazdrosny i impertynencki lejtnant baron Blittersdorf, wychowanek armii cesarskich Niemiec, nie będzie tolerował Maramballe’a. Poza tym Wilhelmina po ślubie zamieszka u męża i wskutek tego straci dla Maramballe’a połowę uroku.
„Niech to diabli, trzeba się zdecydować na jakąś większą akcję — myślał Maramballe. — Tak, Metaxa dał mi wyraźny impuls. Akta numer 174!… Co prawda, świat zajęty jest obecnie czymś innym. Ale co będzie, jeśli «koniec świata» skończy się tak nieoczekiwanie, jak się zaczął? A lepszej okazji się nie znajdzie; trzeba skorzystać z sytuacji i zdobyć ten sensacyjny dokument. I niech sobie wtedy Wilhelmina wychodzi za mąż za swojego barona, jeśli ma na to ochotę…”
— Wszystkie te układy straciły teraz wszelki sens i wartość — powiedział lekceważąco Maramballe.
Wyjął zegarek z kieszeni, podniósł go do oczu, poczekał, aż się tarcza ujawni, i wstał.
— Czas na mnie. Ile płacę? — zwrócił się do kelnera, który przyniósł kawę Metaxie.
Kelner zrobił rachunek.
— Cztery marki. I jeszcze jedna marka za pasztecik, który pan skonsumował owego dnia, kiedy restauracja była zamknięta. Gospodarz prosił, żeby panu przypomnieć o tym małym długu…
Maramballe wyjął portfel, przeliczył pieniądze „wywołując” je przed oczami i podał kelnerowi.
— Proszę. Widzę, że pańskiemu szefowi odechciało się umierać.
Maramballe pożegnał się i odszedł terkocąc automatyczną grzechotką, która przy każdym jego kroku wydawała niezbyt głośny, lecz charakterystyczny dźwięk. Przechodnie, którzy jeszcze nie zdążyli zaopatrzyć się w ten nowy wynalazek, oznajmiali o sobie monotonnym — „idę, idę”.
Na wszystkich skrzyżowaniach ulic głośniki przypominały o przepisach ruchu ulicznego.
Tłum na chodnikach szedł powoli i karnie, trzymając się prawej strony. Policjanci na skrzyżowaniach od czasu do czasu dawali sygnał trąbką, zatrzymując ruch tramwajów i pojazdów, by piesi mogli przejść na drugą stronę ulicy.
Samochody i tramwaje poruszały się również bardzo wolno, dając bez przerwy sygnały dzwonkami i syrenami. Dźwięki te były przytłumione, by uniknąć wzajemnego zagłuszania. Na ulicy zrobiło się o wiele ciszej niż dawniej. Mieszkańcom miasta szybko zaostrzał się słuch.
Nikogo już nie wprowadzał w błąd widok cichego upiornego tramwaju stojącego na przystanku. Wszyscy wiedzieli, że widzialny tramwaj dawno już odjechał. Lecz kiedy słychać było szum nadjeżdżającego niewidzialnego tramwaju, pasażerowie, orientując się dzięki dzwonkowi, po omacku znajdowali wejście i przestrzegając ściśle kolejki wchodzili do wagonu. Na szczęście słupki oznaczające przystanki, domy, jak wszystkie przedmioty nieruchome, były dobrze widzialne, chociaż były „przestarzałym” odbiciem przedmiotów.
Nie bacząc na stan oblężenia i wszystkie środki ostrożności, przestępcy dokonali kilku napadów rabunkowych. Dlatego we wszystkich domach zachowywano specjalną ostrożność, by razem z lokatorami nie przedostawali się do domów złodzieje, korzystający z chwilowej niewidzialności.
Kiedy Maramballe podszedł do domu Leera i zadzwonił, portier ostrożnie uchylił drzwi trzymając je na łańcuszku i wpuścił Maramballe’a dopiero wtedy, gdy poznał jego głos. Maramballe z trudem przecisnął się przez uchylone drzwi i poczuł, że portier dotknął lekko jego pleców, by się przekonać, czy nie ma kogoś za nim, i natychmiast zamknął drzwi.
— Czy panna Wilhelmina wróciła? — zapytał Maramballe.
— Przed chwilą — odparł portier.
Maramballe udał się po schodach zasłanych czarnym chodnikiem — przed „końcem świata” chodnik był czerwony — wszedł do wielkiego salonu i rozejrzał się dokoła.
Wilhelmina w stroju podróżnym, z małą walizeczką w ręku, stała przed otwartymi drzwiami gabinetu Leera i rozmawiała z ojcem. Ściślej mówiąc, poruszała bezdźwięcznie wargami. Potem ojciec tak samo bezdźwięcznie powiedział jej coś, pogłaskał po policzku i wszedł do gabinetu zamykając drzwi za sobą. Wilhelmina szybko poszła do swego pokoju, przez drzwi na prawo.
Maramballe był w kłopocie. Wiedział, że widzi to, co się działo przed kilkunastu minutami. Ale czy Wilhelmina wróciła już do salonu?
Z kłopotu wybawił go głos Wilhelminy, który rozległ się w jadalni. Wilhelmina zaśpiewała coś, a potem, usłyszawszy widocznie zbliżające się kroki, przerwała i spytała:
— Kto to?
— Dzień dobry, panno Wilhelmino — rzekł Maramballe przechodząc ostrożnie do jadalni. — Witam panią po powrocie.
— To pan Maramballe, dzień dobry! — Panna Leer poszła na spotkanie gościa.
— Jakie to ciekawe, nieprawda? Cały świat bawi się w ciuciubabkę. Gdzie pan jest?
I ze śmiechem kręciła się dokoła niego, jak gdyby nie mogąc go znaleźć. A Maramballe bezradnie podnosił ręce, chwytając powietrze.
— Za pięć minut, kiedy pan się ujawni, będę się śmiała z pańskiej głupiej miny — kpiła sobie panna Leer. — Oto jest moja ręka, niech pan trzyma — zlitowała się wreszcie nad nim.
Usiedli przy stole.
— Nie widzieliśmy się już tak dawno! — rzekł Maramballe. — Działo się to jeszcze w starym świecie, kiedy ludzie widzieli teraźniejszość, a nie przeszłość. Jak pani spędziła czas u panny Alicji?
Читать дальше