— Idę, idę, idę!
Ze wszystkich stron rozległy się te ostrzegawcze głosy, a ulica huczała jak rój rozjątrzonych trzmieli.
Mimo te ostrzegawcze głosy — przechodnie co chwila wpadali na siebie.
Kolo Maramballe’a przejechał bezszelestnie przepełniony tramwaj. Maramballe już wiedział, że to jest „widmo” tramwaju, który minął go przed kilkoma minutami.
Po chwili usłyszał sygnał trąbki i ostrzegawcze okrzyki.
— Ostrożnie! Nadjeżdża karetka pogotowia!
Sądząc po dźwiękach karetka jechała bardzo wolno. Maramballe nie słyszał łoskotu niewidzialnych tramwajów — widocznie cały ruch został wstrzymany natychmiast po nastąpieniu „końca świata”. Lecz „koniec świata” wydarzył się tak nagle, że nie obeszło się bez katastrof.
Maramballe widział tramwaj, który zderzył się z autobusem. Tramwaj wykoleił się i wjechał na latarnię, a autobus przewrócił się na bok. Maramballe ostrożnie przeszedł przez ulicę i podszedł do miejsca wypadku, chcąc pomóc rannym; ale, jak się okazało, było to prawie niewykonalne. Ranni, nad którymi pochylał się ze współczuciem, byli pustym miejscem, bo zdążyli już odpełznąć na bok. Maramballe musiał się posługiwać słuchem i dotykiem. Odnalazł pod ścianami kilku rannych i zaniósł przed karetkę pogotowia. Karetka stała już widocznie od kilku minut i nie była widmem.
Maramballe czuł ciepłą krew na swoich rękach, lecz nie widział ani siebie, ani rannych. Mógł tylko przypatrywać się swemu upiorowi, który dopiero teraz szedł na miejsce wypadku.
Jakiś mężczyzna jęczał na jego rękach.
„Nieszczęśliwy — pomyślał Maramballe — w jaki sposób będą mu robić operację, skoro potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Przecież wykrwawi się zupełnie, zanim zostanie «wyświetlony» na stole operacyjnym”.
Słowo „wyświetlać”, zapożyczone od fotografów, podobało mu się bardzo, ściśle bowiem określało zjawisko: wszystkie rzeczy stawały się widzialne dopiero po kilku minutach, jak zdjęcie na wywoływanej kliszy.
Maramballe poczuł, że jest głodny. Mieszkał na Dorotheastrasse, o kilka minut od Tiergartenu. Lecz tym razem musiał iść dość długo, posuwając się po omacku. Przepraszał, gdy potrącił ramieniem upiora i zderzał się z niewidzialnymi żywymi ludźmi.
„Która może być godzina?” — pomyślał Maramballe, patrząc na zszarzałe słońce zachodzące na purpurowym niebie. Zwykłym gestem wyjął zegarek i spojrzał na tarczę.
„A niech to diabli, w żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do tego obłędu!” — zawołał patrząc w pustkę.
Obejrzał się i zobaczył duży zegar na rogu ulicy. Wskazówki pokazywały piątą. Maramballe zrobił tylko kilka kroków naprzód, znów popatrzył na zegar i zatrzymał się zdumiony. Wskazówka minutowa wskazywała już pięć minut po piątej. Jeszcze kilka kroków naprzód i na zegarze było dziesięć po piątej, jak gdyby czas zaczął płynąć z niewiarygodną szybkością. Maramballe’a tak zainteresowało to dziwne zachowanie się zegara, że postanowił go sprawdzić cofając się wstecz. O dziwo! Czas również jak gdyby się cofnął. Pięć po piątej. Punktualnie piąta. Maramballe cofnął się jeszcze o metr i ujrzał, że zegar wskazuje za pięć minut piątą.
Maramballe gwizdnął.
„Znakomicie! Spacerując tam i z powrotem mogę według życzenia rozporządzać czasem: odwiedzić przeszłość, zajrzeć w przyszłość i wrócić do teraźniejszości. Ale dlaczego nie widziałem mojego zegarka? Czy może dlatego, że w kieszeni jest ciemno?” — Jeszcze raz wyjął zegarek i przysunął bardzo blisko oczu. Po upływie zaledwie dwóchtrzech sekund ujrzał cyferblat i wskazówki pokazujące dwadzieścia minut po piątej. Podszedł do wielkiego zegara ulicznego, który wskazywał kwadrans po piątej.
Korzystając z tego, że nikt go nie widzi, wdrapał się po słupie aż pod tarczę zegara i przekonał się, że teraz zegar uliczny wskazuje również dwadzieścia po piątej.
— Zaczynam teraz coś nie coś rozumieć — powiedział Maramballe, który wolał rozmawiać ze sobą samym na głos, niż wołać cały czas „idę, idę”. — Moje oczy widzą to, co działo się mniej więcej przed pięcioma minutami w odległości metra, przed dziesięcioma minutami — w odległości dwóch metrów i tak dalej. Zjawisko to jest zbyt konsekwentne, więc nie jest obłędem.
Widocznie zaszło coś dziwnego w samej przyrodzie.
Kiedy wreszcie dotarł do restauracji, spotkało go rozczarowanie. Lokal był nieczynny. Maramballe był stałym gościem i udało mu się wyprosić u właściciela restauracji tylko suchy wczorajszy pasztecik.
— Jeśli tak dalej pójdzie, zdechniemy wszyscy z głodu — rzekł Maramballe.
— To są ostatnie dni — westchnął właściciel restauracji. — To jest koniec świata.
„I ten mówi to samo” — pomyślał Maramballe, przypomniawszy sobie panią Neukirch, a następnie zapytał:
— Czy pan Layle był dziś na obiedzie?
— Jak zwykle. Ale czuje się bardzo źle. Przygnieciono go mocno w autobusie. Wygląda na chorego.
— Przecież pan nie mógł go widzieć — zdziwił się Maramballe.
— Oczywiście, ale zobaczyłem go po odejściu. Kto by pomyślał, panie Maramballe, że dożyjemy…
Lecz Maramballe już go nie słuchał. Wszystko w porządku. Właściciel restauracji widzi tak samo jak on, jak wszyscy.
— Ile płacę za pasztecik?
Musiałby czekać co najmniej pięć minut, by zobaczyć beznadziejny gest właściciela restauracji. Lecz sama intonacja głosu bez oznak zewnętrznych jasno świadczyła o przygnębieniu właściciela restauracji w Tiergartenie. Słowa mówiły jeszcze jaśniej.
— Po co wspominać o rachunkach, panie Maramballe! — powiedział smutno restaurator. — Nie wezmę ze sobą do grobu ani pasztecików, ani zapłaty za nie. Niech pan je na zdrowie. Przepraszam, że nie mogę pana niczym więcej poczęstować. Nie mogłem nawet przyrządzić obiadu dla siebie. Połowa pieczystego była surowa, a druga połowa przypaliła się — i restaurator jeszcze raz chrząknął beznadziejnie.
— Czy telefon działa? Muszę pomówić z Laylem.
— Nic nie działa. Wszystko bierze w łeb. Służba się upiła, piwnica z winami spustoszona. Wszystko zostało zrujnowane. Ja…ja chyba też się upiję, jeśli te łotry pozostawiły przynajmniej kroplę wina…
Maramballe powracał do domu na Dorotheastrasse. Nie wątpił już więcej, że jest zdrowy. „Nie ja jestem chory, lecz cały świat” — myślał i nie mógł się zdecydować, czy to jest lepiej, czy gorzej. Cieszył się bardzo z odzyskania pewności, że ma zdrowy rozsądek. Jednak sytuacja była katastrofalna. „Nie, byłoby lepiej, gdybym ja zwariował. Lekarze wyleczyliby mnie na pewno, ale czy uda im się wyleczyć cały świat, który zapadł na dziwną chorobę — to jest wielkie pytanie”.
Po powrocie do pokoju włączył szybko odbiornik radiowy, przypuszczając, że przynajmniej tą drogą dowie się czegoś o przyczynach niezwykłej katastrofy, jakiej doznał świat. I nie pomylił się.
Mówiła stacja Koenigswusterhausen [9] Wielka radiostacja pod Berlinem.
.
…Tylko panowanie nad sobą i dyscyplina mogą uratować miasto przed paniką, która grozi najstraszniejszymi skutkami. Obywatele muszą ściśle przestrzegać nowych przepisów ruchu ulicznego, pamiętając, że naruszenie ich grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem. W mieście ogłoszony został stan oblężenia. Wszystkie próby pogwałcenia spokoju karane będą bezlitośnie na miejscu przestępstwa.
„Chciałbym zobaczyć, jak oni będą łapać „przestępców” — pomyślał Maramballe.
Читать дальше