— Moje rękopisy! — krzyknął nagle Lüders schodząc szybko do odjeżdżającej łodzi.
— Co pan robi, szaleńcze! — Huttling usiłował go zatrzymać. — Prawie cała wyspa jest w ogniu.
— Nie, wiatr znosi dym na bok! — powiedział Lüders i odpłynął.
— Simpkinsa również nie ma — denerwował się Murray. — Jeżeli wiatr skieruje ropę w tamtą stronę, będzie miał odciętą drogę ratunku.
Na pokład wpadł Bocco. W ręku trzymał czerwone zawiniątko, z którego wystawał kawałek galonu jego „dworskiego” munduru…
Wiatr zmienił kierunek i płonąca ropa zaczęła zbliżać się szybko do „Napastnika”.
— Kogo jeszcze brak? — spytał Murray. — Wkrótce trzeba będzie odbić od brzegu.
— Brak jeszcze Lüdersa i Simpkinsa…
— Właśnie ktoś nadbiega!
To stary Lüders obładowany rękopisami biegł przez kładki.
Morze paliło się prawie tuż przy przeprawie, kiedy Lüders nadbiegł i runął do łodzi, lecz zerwał się natychmiast, wyławiając z wody dziennik okrętowy, który mu wypadł z rąk.
— Gdzie jest Simpkins? — zawołano z pokładu, kiedy łódź zbliżyła się do statku.
— Widziałem Simpkinsa… Och, pozwólcie mi odetchnąć, duszę się… Widziałem, jak biegł do rezydencji gubernatora. Podajcie rękę, w głowie mi się kręci…
Lüdersa podtrzymały mocne marynarskie dłonie. Płaskodenna barka — przystań wyspy zaczęła się palić.
— Kiepska sprawa— rzekł Murray. — Simpkins ma odciętą drogę odwrotu.
Poprzez gęste kłęby dymu Huttling dostrzegł wreszcie postać ludzką na pokładzie „Elżbiety”. Simpkins biegł w stronę przystani. Lecz w połowie drogi spostrzegł, że ją ogarnął płomień. Chwilę stał niezdecydowany, a następnie pobiegł bocznymi kładkami w tę stronę wyspy, gdzie jeszcze nie dotarła płonąca ropa.
„Napastnik” był gotów do odpłynięcia.
— Cumy rzuć! — skomenderował Murray. — Wsteczny bieg! Prawo na burt! Cała naprzód!
Statek okrążał wyspę płynąc tam, dokąd biegł Simpkins. Oto detektyw przybiegł na ostatni statek i usiadł czekając na pomoc. Wiatr, który zmienił kierunek, przesłonił statek gęstą zasłoną dymu, tak że z trudem można było oddychać. Z „Napastnika” szybko spuszczono łódź.
— Prędzej! Prędzej! Duszę się! — krzyczał Simpkins.
Wkrótce znalazł się na łodzi, a następnie na pokładzie statku. Simpkins miał mocno wypchane kieszenie i rozpływał się w uśmiechu. Gdy spostrzegł badawcze spojrzenie Huttlinga, poklepał się po kieszeni i rzekł:
— To są dowody rzeczowe! Ale pójdę, przebiorę się, przesiąkłem dymem…
Kapitan wydał rozkaz rozwinięcia maksymalnej szybkości. Wskutek pożaru zrobiło się gorąco nie do zniesienia. Dym dusił, a płomienie ogarniały coraz większą przestrzeń.
— Gdyby nie gronorosty, które powstrzymują rozlewanie się ropy, nie obeszłoby się bez ofiar — rzekł Murray.
Po kwadransie „Napastnik” wydostał się ze strefy pożaru. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Simpkins wyszedł na pokład. Umył się, przebrał i pogwizdywał wesołą melodię. Vivian patrzyła na wyspę. Jak gigantyczny parasol, sięgający wierzchołkiem wysokich pierzastych obłoków rozpływał się nad nią dym, mieniący się purpurą odblasków zachodzącego słońca. A w dole kipiało płonące morze. Niby ogniste słupy padały wysokie maszty. W łunie pożaru Morze Sargassowe pokryte gronorostami wyglądało jak morze krwi…
KONIEC ŚWIATA
(Opowiadanie fantastycznonaukowe)
Trudno jest w naszych czasach być „korespondentem własnym”. Jak to się mówi, zostałem wysadzony z siodła i nie wiem, o czym mam pisać. Czy pamięta pan mój felieton, który napisałem na Boże Narodzenie? Przeprowadziłem w nim ciekawe obliczenia, ile dziesiątków milionów butelek wina i szampana wypili berlińczycy podczas świąt i ile zjedli setek milionów kilogramów wieprzowiny i gęsiny. Niemcy potraktowali to jak zniewagę. „Aha, on chce udowodnić, że nam się żyje całkiem nieźle i że wobec tego możemy bardziej punktualnie niż dotąd spłacać reparacje wojenne?” Sprawa wywołała komplikacje dyplomatyczne. Musiałem składać wyjaśnienia i przepraszać [5] Fakt autentyczny, który miał miejsce w r. 1927 (przyp. autora).
.
— Dzięki takim felietonom dziennikarze stają się sławni — powiedział Layle, popijając kawę.
— Istnieją różne rodzaje sławy — odparł Maramballe. — Redakcja omal nie odwołała mnie do Paryża. Teraz znów znalazłem się w trudnej sytuacji. Przecież nie można stale pisać o nowych spektaklach teatralnych i wystawach obrazów!
Przyjaciele umilkli i zajęli się śniadaniem. Codziennie rano spotykali się tutaj, w Tiergartenie [6] Tiergarten — wielki park w Berlinie.
, przy stoliku pod starą cienistą lipą, pili kawę i dzielili się nowinami. Maramballe — korespondent dziennika „Temps” — dwudziestopięcioletni młodzieniec z czarnymi wąsami, o żywych, wesołych oczach, niezwykle ruchliwy, beztroski i pełen radości życia oraz Layle — korespondent londyńskiego dziennika „Daily Telegraph”, skryty, oschły, wygolony, z nieodstępną fajką w zębach. Mimo odmiennych charakterów obydwaj dziennikarze byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni. Nawet konkurencja zawodowa nie mogła zamącić tej przyjaźni.
Layle wypił kawę, puścił kłąb dymu z fajki i powiedział:
— No cóż, niech pan teraz sobie upatrzy jakiś berliński CharningCross i napisze dla odmiany o biedocie.
— Dziękuję. Jeszcze zaczną mnie podejrzewać o bolszewizm, a po takim felietonie redakcja z całą pewnością odwoła mnie do Paryża.
— Wszystko zależy od tego, jak pan ujmie temat.
— Ach, obrzydło mi to wszystko! Czy słyszał pan nową śpiewaczkę murzyńską, miss Glow? Występuje w cyrku Buscha. To naprawdę jest Glow [7] Glow — żar, zapał, jasność (ang.).
. Z jej śpiewu bucha żar afrykańskiej pustyni. Tralalalala. Cudownie! Niech się pan koniecznie wybierze. Tylko dlaczego taki czarujący głos mieści się w takim czarnym ciele. Hej, efemerydo, niech pan pozwoli tutaj!
Młody Grek w białym garniturze i słomkowym kapeluszu, o czarnych, smutnych oczach i orlim nosie, zbliżył się do stolika, ukłonił, uchylając ceremonialnie kapelusza, i usiadł na brzeżku krzesła.
— Upał — rzekł Metaxa i wytarł mokre czoło jedwabną chusteczką.
— Jak się nazywa dziennik, w którym pan pracuje? — zapytał Maramballe mrugając porozumiewawczo do Layle’a.
— „Imera”.
— Chimera?
— „Imera”, co oznacza „dzień”. Dobry dziennik, wychodzi w Atenach, nakład sześćdziesiąt tysięcy.
— Hoho! I pan posyła tam efemerydy [8] Efemeryda (gr.) — tu: kronika dnia.
. Właśnie spieraliśmy się z Layle’em — Maramballe znów mrugnął do Layle’a — jakie było pierwotne znaczenie słowa „comoedia”?
— „Komos” oznacza wesoły pochód z muzyką, śpiewem i tańcami — poważnie odpowiedział Metaxa — „ode” — pieśń. „Komedia” to utwór sceniczny zawierający satyrę polityczną albo obyczajową. Wystawienie komedii było związane z uroczystościami ku czci boga Dionizosa. — I rzuciwszy na dziennikarzy życzliwe spojrzenie zapytał:
— Czy znacie panowie ostatnią sensację? Mówią, że wczoraj zostało podpisane tajne porozumienie między Niemcami a Związkiem Radzieckim. O! Deliani! — Metaxa pożegnał się pośpiesznie i dogonił swego rodaka, który przechodził ścieżką, niosąc wielki kosz z materiałami jedwabnymi.
Читать дальше