— I co było dalej, Maggie? — spytała Vivian.
Maggie ciągnęła dalej opowieść o swym życiu na wyspie po wyjeździe Huttlingów. Vivian słuchała uważnie, karmiąc małpy.
Nagle spytała z lękiem:
— Kto to jest?
Maggie spojrzała we wskazanym kierunku. Do „Elżbiety” zbliżał się jakiś człowiek w ubraniu z płótna żaglowego, z włosami sięgającymi ramion i wielką brodą.
— To jakiś nowy? Nigdy go nie widziałam.
— To jest „dziki człowiek” — odparła Maggie. — Tak nazwali go wyspiarze. Chciałam pani opowiedzieć również o nim, ale sam przypomniał o sobie. Znaleźliśmy go na Nowej Wyspie. Było z nim dużo kłopotów. Bał się wszystkich, krył się po kątach i siedział tam jak wilczek. Jadał tylko surowe ryby, połykając całe kęsy jak zwierzę. Był brudny, zły, posępny, nieufny. Od czasu kiedy znalazł się u nas na wyspie, nikt nie słyszał od niego słowa. Jest niemy. Nie wiadomo dlaczego odnosi się z zaufaniem tylko do starego Bocco. Bocco namówił go, żeby się umył i włożył to ubranie. Ale nie udało się ostrzyc mu włosów ani obciąć paznokci.
— Czy jest niebezpieczny? — spytała Vivian przyglądając się nadchodzącemu.
— Nie, jest bardzo spokojny. To dziwne, że idzie tutaj. Zapewne pani suknia, rzecz tak niezwykła na wyspie, przyciągnęła jego uwagę.
Dziki człowiek wszedł na pokład, zbliżył się do siedzących kobiet i zaczął bacznie patrzeć prosto w oczy Vivian. Vivian nie wytrzymała natarczywego spojrzenia. Strach ją ogarnął.
— Chodźmy do kajuty — powiedziała do Maggie. I zostawiwszy małpom koszyk z pomarańczami, na który rzuciły się krzykliwą gromadą, Vivian poszła do kajuty. Maggie ruszyła za nią.
— Jakie dziwne wrażenie sprawia ten tubylec!… Ale nie… Ma białą skórę i rysy twarzy Europejczyka. To jest raczej zdziczały biały człowiek. Dlaczego tak dziwnie popatrzył na mnie?
Vivian poruszona do głębi chodziła tam i z powrotem po kajucie.
— Przypomina jeden z tych zaginionych okrętów — ciągnęła dalej. — Tak jak te zmurszałe ruiny był kiedyś młody, żył pełnią życia…
— Nie trzeba się tak przejmować! Niech się pani uspokoi. Może pani coś zagra. Tak stęskniłam się za muzyką! — powiedziała Maggie chcąc zwrócić myśli Vivian w innym kierunku.
— Dobrze, zagram coś — rzekła Vivian.
Podeszła do fortepianu, pochyliła głową i po chwili namysłu zagrała Sonatę Patetyczną Beethovena.
Nagle ktoś wszedł do kajuty. Vivian przerwała i ujrzała przed sobą twarz nieznajomego. Okolona skołtunionymi włosami wyglądała strasznie. Nieznajomy miał szeroko otwarte oczy, dyszał ciężko, a dolna szczęka trzęsła mu się konwulsyjnie.
W jaki sposób wszedł tutaj? Maggie siedziała odwrócona do drzwi plecami, muzyka zagłuszyła kroki idącego.
Vivian zerwała się z miejsca, oparła się o fortepian i ledwie panując nad sobą patrzyła na nieznajomego. A on, nie spuszczając z niej wytężonego spojrzenia, usiłował coś powiedzieć.
— Bebee… ho!… — jego zachrypnięty głos przypominał beczenie kozła.
I nagle, jak gdyby zapomniawszy o Vivian, nieznajomy nachylił się nad fortepianem, rozcapierzył długie, wygięte palce i zaczął chciwie oglądać klawisze, jak sęp gotujący się do zagłębienia szponów w ciele ofiary. Potem stała się rzecz jeszcze dziwniejsza. Nieznajomy zasiadł do fortepianu i zaczął grać.
Była to straszna muzyka, nieartykułowana jak jego mowa. Długie paznokcie przeszkadzały mu w grze. Nieznajomy krzyczał niecierpliwie, przerywał na chwilę, odgryzał kolejny paznokieć i grał dalej.
I mimo to, że jego gra była potworna, można w niej było rozpoznać Sonatę Patetyczną Beethovena. Nie ulegało wątpliwości, że ten człowiek uczył się kiedyś muzyki.
Oszołomiona Vivian odeszła na bok, usiadła na fotelu i zasłuchała się. — I rzecz zdumiewająca — muzyka wkrótce porwała ją całkowicie… W jej oczach odbywał się przełom w duszy człowieka. Im dłużej nieznajomy grał, tym grał lepiej, frazy muzyczne były coraz wyraźniejsze. Odzwyczajone palce istotnie odmawiały mu posłuszeństwa, mimo to jednak z każdą chwilą coraz lepiej radził sobie z instrumentem. Mimo rażących błędów popełnianych przez nieposłuszne ręce, rozbrzmiewały fragmenty o niezwykłej plastyce.
Była pora obiadu. Huttling usłyszawszy grę na fortepianie wszedł do kajuty, by zawołać Vivian, i stanął jak wryty przy drzwiach. Vivian dała mu znak ręką, prosząc, by nie przerywał.
Pozostali członkowie ekspedycji, nie mogąc się doczekać Huttlingów, również zeszli do kajuty. Najpierw przybył Thompson i jego asystenci, następnie zjawił się Flores, Lüders, a na końcu Simpkins. Detektyw był przygnębiony. Lecz tym niemniej z ogromnym zainteresowaniem, uważniej niż inni, obserwował nieznajomego. Zebrani milczeli i słuchali wstrzymując oddech.
A obcy grał dalej. Po zakończeniu jednej sonaty, zaczynał grać drugą, trzecią, czwartą. Twarz mu się rozjaśniła, w oczach ukazał się błysk myśli, a na ustach pojawił się smutny uśmiech. Nagle przerwał frazę muzyczną w połowie taktu, pochylił się i upadł jak martwy.
Pół godziny leżał nieprzytomny. Kiedy zaczęto się już niepokoić, czy uda się go ocucić, otworzył oczy. Znajdował się widocznie pod urokiem muzyki. Następnie usiadł na sofie, przyjrzał się wszystkim i widząc kobiety zapiął kołnierzyk koszuli.
Muzyka wywarła na niego niezwykły wpływ. Zaczął mówić, chociaż nie mógł sobie przypomnieć swego imienia i przeszłości. Stawał się bardziej towarzyski, lecz zarazem coraz bardziej onieśmielony. Pozwolił sobie ostrzyc włosy, obciąć paznokcie, zgolić brodę i wąsy.
Kiedy ubrany w jeden z garniturów Slaytona, wygolony, uczesany i umyty zjawił się w kajucie ogólnej, był zupełnie innym człowiekiem.
„Do kogo on jest podobny? — myślała Vivian przyglądając się nieznajomemu. — Gdzie ja widziałam taki nos, taki podbródek? A raczej niezupełnie taki. On ma bardziej prawidłowe rysy twarzy”. — Nagle przypomniała sobie coś i aby sprawdzić to przypuszczenie, zwróciła się do Simpkinsa:
— Prawda, że on jest podobny do kapitana Slaytona?
Nie wiadomo dlaczego słowa te podziałały silnie na Simpkinsa.
— Ehe — odrzekł z ożywieniem. — Więc jednak nie nadaremnie przyjechałem na wyspę!
Kiedy nieznajomy wyszedł z kajuty, Simpkins zwracając się do Huttlingów powiedział:
— Sądzę, że teraz można wyjawić wszystkim tajemnicę kapitana Slaytona. Ona właśnie sprowadziła mnie na wyspę. Znalazłem tu więcej, niż oczekiwałem. Nie mogę powiedzieć, że już wszystko jest dla mnie jasne, lecz mam w ręku główne nici zbrodni Slaytona. O, nadchodzi Flores… Niech pan siada i posłucha. Zaciekawi pana na pewno historia pańskiego rywala.
I rozsiadłszy się wygodniej w fotelu, Simpkins rozpoczął swą opowieść.
— Kiedy znalazłem się po raz pierwszy na wyspie jako rozbitek, to z zawodowego nawyku zainteresowałem się prywatnym archiwum gubernatora Slaytona. Gubernator był tak pewny siebie, że zaniechał ostrożności i przechowywał papiery w szufladzie biurka.
— Simpkins, czyżby pan?…
— Przeszukiwał cudze biurka? — Mój drogi, cel uświęca środki! Tak, robiłem to w nieobecności Slaytona. Dobrać klucz to głupstwo. Przejrzałem jego korespondencję i dowiedziałem się niezwykle ciekawych rzeczy. Resztę informacji uzyskałem na kontynencie. W wyniku moich poszukiwań powstała „sprawa obywatela Hortvana, posługującego się nazwiskiem Slayton. Jeślibym miał wyłożyć szczegóły tej sprawy stylem aktu oskarżenia, będzie to brzmiało mniej więcej następująco:
Читать дальше