Vivian nie chciała urazić Lüdersa, lecz chodzenie po chwiejnych mostkach i pochyłych pokładach wyspy zmęczyło ją. Przy tym nie interesowała się zbytnio historią budownictwa okrętowego. Jej mąż był inżynierem budowy okrętów. Miał wiele książek z tej dziedziny i dużo modeli.
— Czy nie odłożylibyśmy spaceru na cmentarzysko parowców? — zapytał Simpkins, który chciał jak najszybciej wrócić do kajuty i przemyśleć plan, jaki dojrzał mu w głowie.
— Proszę bardzo — zgodził się Huttling. — Mamy jeszcze sporo czasu i zdążymy bez pośpiechu obejrzeć wszystkie godne uwagi zakątki wyspy.
— Dobrze — rzekł rozczarowany nieco Lüders.
Odprowadził gości i pożegnawszy się z nimi w połowie drogi, wrócił do siebie…
— Tę Wyspę Zaginionych Okrętów — rzekła Vivian do męża w drodze powrotnej — można by nazwać Wyspą Okropności. Wątpię, czy na kuli ziemskiej można znaleźć inne miejsce, gdzie na tak małym obszarze skupiłoby się tyle ludzkich cierpień…
A Simpkins, który został w tyle za Huttlingami, poszedł wolno na południe i długo przyglądał się na wpół zniszczonemu statkowi „Sybilli”. Tego dnia, wymawiając się bólem głowy, nie przyszedł nawet na obiad. Pochłaniała go myśl o złocie leśnego bożka. Postanowił zdobyć to złoto za wszelką cenę!
Simpkins nie mógł się doczekać nocy i natychmiast po zapadnięciu zmroku zaczął przygotowywać się do drogi. Wziął plecak, latarkę elektryczną, duży nóż i linę — z pistoletem nie rozstawał się nigdy — i wyszedł z kajuty.
Niebo usiane było wielkimi gwiazdami. W powietrzu pachniało wilgocią, zgniłym drzewem, wodorostami, odrobiną dziegciu — zwykłą wonią wyspy, silniejszą o wieczornej porze. Było cicho. Wszyscy spali, prócz dwóch wartowników przed rezydencją gubernatora. Simpkins szedł pewnym krokiem — dobrze już poznał wyspę — i wkrótce znalazł się u celu. „Sybilla” stała zaledwie w odległości dwóch metrów od zbitej masy statków tworzących wyspę. Simpkins oderwał dużą deskę z pokładu barki i przerzucił na „Sybillę”. Stąpając ostrożnie wszedł na pokład. Po pierwszym dotknięciu ręką, pękła balustrada.
„Oho, trzeba tu być ostrożnym!” — pomyślał Simpkins. Deski pokładu były na pół zgniłe. Nogi stąpały po nich miękko. Simpkins podszedł do złamanego masztu, przywiązał do niego koniec liny, opasał się drugim końcem, zapalił latarkę i zaczął powoli schodzić po prawie prostopadłych schodach. Chcąc uniknąć złamania stopni, nie stawał na nich, lecz zjeżdżał całym ciałem. Podłoga wydawała się tu trochę mocniejsza. Lecz trzeba było spuścić się jeszcze niżej — do ładowni.
Simpkins znów wszedł na górę, odwiązał sznur, zszedł do wnętrza statku, przymocował sznur do słupa i podniecony, zaczął schodzić po stopniach wiodących do ładowni. Panował tam nieznośny zaduch. Podłogi i ściany pokryte były śluzem i mchem. W końcu ładowni, na opadającej w dół podłodze latarka oświetliła miejsce zalane wodą. Widocznie część ładowni była zatopiona. Wśród rozmaitych gratów okrętowych widać było szkielety.
Wyspiarze sprzątnęli je widocznie z górnych pokładów, lecz tu zapewne nikt nie dotarł.
„Tym lepiej — pomyślał Simpkins. — A no, zobaczymy!” — i zaczął oglądać beczki. Prawie wszystkie były puste. Na dnie jednej znalazł ludzkie kości; prawie we wszystkich roiło się od raków morskich, robactwa i mięczaków. Simpkins odczuwał organiczny wstręt do tych stworzeń, lecz pokonywał odrazę i szukał dalej, zbliżając się coraz bardziej do miejsca zalanego przez wodę. I tu, już stąpając w wodzie, znalazł owe upragnione beczki ze złotem. Co prawda były to dwie beczki, a nie trzy, a jedna była napełniona złotem tylko do połowy, lecz i tej reszty mogło mu wystarczyć na całe życie… Złoto było pokryte taką warstwą pleśni, że można go było nie spostrzec, lecz Simpkins wiedział, czego szukał. Z obrzydzeniem odgarnął pleśń; nagle błysnęły wielkie bryłki złota, szlifowane przez Indian. Simpkins ciężko dyszał z przejęcia. Napełnił plecak złotem, napchał kieszenie, wreszcie zaczął kłaść złoto za koszulę. Nieprzyjemne było dotknięcie śliskich, zimnych kawałków, lecz to było złoto, złoto! Jeszcze jeden kawałek…
Lecz Simpkinsowi nie udało się wziąć jeszcze jednego kawałka. Przegniła podłoga zawaliła się pod ciężarem człowieka obładowanego złotem. Simpkins poczuł, że zanurza się w wodzie. Ledwie zdążył uchwycić się skraju podłogi. Rozległ się nowy trzask — to beczki ze złotem wpadły do wody. Trudno było trzymać się przegniłych desek rozłażących się pod rękami. Złoty ciężar ciągnął go nieuchronnie na dół. Simpkins czuł, że ginie. A gdyby tak pozbyć się części złota… Nie, nie! Wydostanie się, wydostanie za wszelką cenę! Trzeba pociągnąć za sznur. Simpkins chwycił sznur obiema rękami. Latarka, którą miał zawieszoną na piersi, zaczepiła o deski podłogi, urwała się i spadła do wody… Ciemność. Zaklął i pociągnął za sznur. Gdzieś rozległo się trzeszczenie. Widocznie nie wytrzymał również zgniły słup, do którego sznur był przywiązany. Simpkins runął do wody i spostrzegł, że latarka, która spadła na dno statku, świeci dalej. W tym słabym świetle ujrzał gronorosty, długie ryby, podobne do wężów, a w pobliżu — ruchliwe macki ośmiornicy.
Nogi Simpkinsa dotknęły dna statku, stojąca woda zamknęła mu się nad głową. Zaczął gorączkowo ściągać z siebie plecak ze złotem i wyrzucać złoto z kieszeni. W ciągu trzydziestu sekund pozbył się dwóch trzecich ładunku i dzięki ogromnemu wysiłkowi wydostał się na powierzchnię. Zaczął znów oddychać, lecz ciężar był jeszcze zbyt wielki i Simpkins znów zanurzył się w wodzie. Ośmiornica zbliżała się wyciągając macki. Simpkins zaczął szybko wyrzucać złoto — do ostatniego kawałka. Światło latarki przyciągało mieszkańców morza, ryby i ośmiornice, które zaczęły spływać zewsząd. Po wyrzuceniu ostatniego kawałka złota, Simpkins, który stał się lżejszy, znów wypłynął. Tym razem udało mu się chwycić za wystające odłamki desek i wdrapać się na podłogę. Tu, ogarnięty potwornym strachem, krzyknął przeraźliwie.
Gdzieś daleko, na drugim końcu statku, rozległ się nagle głos człowieka. Simpkins już chciał krzyknąć drugi raz, lecz nerwowy skurcz zdławił mu gardło. Poznał głos kapitana Slaytona, chociaż nie mógł odróżnić słów. Slaytonowi coś odpowiedział Chińczyk. Jeśli Slayton znajdzie go tutaj — pomyślał Simpkins — to zguba pewna. Bezszelestnie, jak wąż, poczołgał się po podłodze i ukrył między beczkami. Głosy ucichły. Tak przeleżał do rana.
Kiedy słaby promień światła przedostał się z góry, Simpkins cicho poczołgał się na pokład, wyszedł nie zauważony przez nikogo i mokry, przygnębiony, rozbity, dotarł do swojej kajuty.
X. Tajemnica kapitana Slaytona
Na pokładzie „Elżbiety” siedziały w wyplatanych fotelach Maggie i Vivian. Vivian trzymała na kolanach koszyk z pomarańczami, a dokoła uwijali się czworonożni mieszkańcy wyspy — małpy. Jedna siedziała na oparciu fotela i z zachwytem gryzła wielką pomarańczę. Druga, przykucnąwszy koło Vivian, grzebała w koszu, wybierając najbardziej soczysty i dojrzały owoc. Trzy inne, robiąc komiczne grymasy, kręciły się dokoła młodej kobiety i czekały na nowe dary.
— Zejdź stąd, Gillie — powiedziała Maggie do małpy siedzącej na oparciu fotela i zwracając się do Vivian, dodała: — On panią obryzga sokiem pomarańczowym. — Chodź do mnie, chłopczyku! — Maggie zdjęła małpę z fotela i wzięła ją na kolana.
Читать дальше