Flores rozłożył ręce.
— Przedwczoraj zjawił się niespodziewanie na wyspie i został przeze mnie aresztowany. W nocy poszedłem sprawdzić straże. Koło węglowca, na którym został osadzony Slayton, rzucił się ktoś na mnie. Był to właśnie Slayton, któremu widocznie udało się wydostać z aresztu. Wywiązała się między nami walka, o jej zaciekłości mogą państwo sądzić na podstawie stanu mojego ubrania. Omal nie zadusił mnie moim własnym szalikiem. Potem… — Flores zająknął się — potem wrzucił mnie do kajuty, z której uciekł, i zamknął mnie. Co działo się dalej, dowiedziałem się dopiero wówczas, kiedy Bocco uwolnił mnie stamtąd. Bocco sam opowie państwu o dalszych wydarzeniach.
— Udało mii się porozmawiać z wyspiarzami i przekonać ich, by nie słuchali Slaytona — rzekł Bocco. — Nad ranem Slayton zwołał wszystkich i kazał przygotować się do walki z wami — Bocco wskazał na Huttlinga. — Ale wszyscy bez wyjątku odmówili mu. Slayton krzyczał, tupał nogami. „Zabiję” — powiada. A na to ja mówię: „Co będziemy robili z nim ceregiele? Zwiążmy go!” My do niego — a on w nogi. Pobiegliśmy za nim, ale gdzie tam! Skoczył do wody i znikł. Poszliśmy szukać Floresa. Wpadłem na myśl, żeby zajrzeć na węglowiec, a on tam leży. Wypuściliśmy go i oto jest tutaj!
Simpkins z napiętą uwagą słuchał tej relacji.
— Więc Slayton żyje i znajduje się na wyspie. Ale Simpkins też jest na wyspie. Oznacza to, że Slayton będzie aresztowany — zawołał nagle.
Nazajutrz profesor Lüders zaprosił do siebie Thompsona, jego asystentów, Huttlinga i Simpkinsa. Stary uczony mieszkał na peryferiach wyspy, na hiszpańskiej karaweli. Statek miał kwadratową rufę, wieżyczki na dziobie i rufie, wysokie burty, bukszpryt i cztery proste maszty: fokmaszt, grotmaszt i dwa bezanmaszty. Na trzech tylnych masztach znajdowało się łacińskie ożaglowanie, na przednim — pozostały tylko dwie reje.
Do siedziby starego uczonego szło się po chwiejnym mostku.
— Jakie to dziwne! — zawołał Huttling wchodząc na mostek. — Więc nawet żagle mogą się tak długo zachować? Przecież ten statek liczy sobie co najmniej dwieście lat?
— Ma pełnych trzysta — odparł Lüders, który towarzyszył gościom. — Własnoręcznie odnawiałem ten skarb. Muszę się przyznać, że wyglądał dość żałośnie. Jednej rzeczy nie udało mi się dokonać: nie wyprostowałem pozycji karaweli, tak mocno ścisnęły ją i przechyliły sąsiednie statki. Mam z tego powodu pewne kłopoty z mieszkaniem. Zobaczycie państwo sami. Proszę za mną.
Goście zeszli wąskimi drewnianymi schodkami do dużej kajuty. Koło ścian stały drewniane ławy na toczonych nóżkach. Całą szerokość jednej ściany zajmowała szafa własnej roboty, zawierająca stare rękopisy i dzienniki okrętowe.
— Ostrożnie — uprzedził Lüders — ja przyzwyczaiłem się już do chodzenia po pochyłej podłodze. Tu, w tej bibliotece, znajduje się ogromne bogactwo.
— Bogactwo? Jakiego rodzaju? — spytał Simpkins.
— Naukowe. Zresztą nawet nie tylko naukowe. Oto dokumenty ze statku „Sybilla”. Niejaki Sebastiano Saproso, który znajdował się w służbie hiszpańskiej, wiózł kilka beczek złota z Brazylii do Hiszpanii. Sebastiano nie dotarł do brzegów Hiszpanii. Statek został zniesiony do wyspy.
— Pan znalazł ten dokument na „Sybilli”, to znaczy, że statek istnieje jeszcze? — zapytał Simpkins.
— Tak, stoi za starym węglowcem, na południe od „Elżbiety”.
— No, a złota pan nie szukał?
— A na co mi złoto? — odpowiedział po prostu Lüders. — Może złoto zachowało się tam również. Jak stwierdza dokument, miało się ono znajdować w ładowni. Ale statek jest tak zniszczony, że szaleństwem byłoby schodzenie do ładowni. W sąsiednich kajutach — ciągnął dalej Lüders — znajdują się moje zbiory.
— Czy nie badał pan podwodnej części wyspy? — zapytał Thompson.
— Niestety, nie — odpowiedział Lüders z westchnieniem. — Mamy tu wprawdzie stroje dla nurków, ale nie umiałem naprawić pomp powietrznych. Draga i loty — to wszystko, co miałem do dyspozycji.
— Skąd Sebastiano wziął tyle złota? — zainteresowała się Vivian.
— To ciekawa historia. Sebastiano Saproso został wzięty do niewoli przez Indian ze szczepu Bororo w lasach Centralnej Brazylii. Wojowniczy Bororowie postanowili zabić go i zaprowadzili na miejsce kaźni. Udało mu się wyrwać z rąk Indian. Ten awanturnik przeszedł widocznie wielką szkołę życia i zapewne był zawodowym żonglerem i akrobatą jarmarcznym. Saproso zaczął przeskakiwać nad głowami dzikusów, robił takie wolty w powietrzu, wyczyniał takie piruety i salta mortale, że wywołał niezwykły zachwyt wśród swych dręczycieli. Uczucie nienawiści do cudzoziemca ustąpiło w sercach Indian miejsca nieomal ubóstwieniu. Sebastianowi darowano życie, ale nie zwrócono mu wolności. Kilka miesięcy mieszkał wśród Indian, poznał ich prosty język i obyczaje. Często widział, jak Indianie przynosili ogromne bryły złota rodzimego i zanosili w głąb lasu jako ofiarę na cześć jakiegoś bóstwa leśnego. Saproso nie mógł się dowiedzieć, w którym miejscu znajduje się bożek, ukrywano to bowiem skrzętnie. Jednakowoż przypadek mu pomógł. Oto jak sam Sebastiano opisuje ten wypadek.
Lüders otworzył stary rękopis w na wpół zbutwiałej skórzanej oprawie, przerzucił pożółkłe pergaminowe stronice ozdobione fantazyjnie wykonanymi inicjałami i naiwnymi rysunkami i przeczytał:
Pewnego ranka, kiedy wszyscy mężczyźni znajdowali się na polowaniu, a kobiety zajęte były rozcieraniem korzenia manioku, z którego wyrabiają napój wyskokowy kashiri, znalazłem się na krańcach wioski: usłyszałem jęki płynące z szałasu, stojącego samotnie na skraju puszczy. Wszedłem do szałasu i ujrzałem dziewczynę, spętaną sieciami. Duże czarne mrówki kąsały ją boleśnie. Ciało nieszczęśliwej wiło się z bólu, twarz miała wykrzywioną, na wargach różową pianę — dziewczyna zagryzła usta do krwi — wywrócone oczy zaszły bielmem. Wzruszony widokiem tych cierpień rozwiązałem sieć i zacząłem łapać mrówki, rozdeptywałem je i wyrzucałem z szałasu. Potem wziąłem sieć i znów nakryłem dziewczynę, która z wdzięczności zaczęła całować mnie po rękach. Pomyślałem sobie, że dziewczyna może podziękować mi w bardziej realny sposób. Powiedziałem do niej:
— Dziś w nocy, kiedy szaman uwolni cię z sieci, przyjdziesz do Błękitnego Strumienia i pójdziesz ze mną…
Dziewczyna skinęła głową i rzekła:
— Zrobię to, co każesz. Zrobię to w imię łaski, którą mi okazałeś zmniejszając moje cierpienia.
W nocy przyszła nad Błękitny Strumień i weszliśmy w głąb puszczy. Około północy znaleźliśmy się na polanie, na której środku znajdowało się wysokie wzgórze. Księżyc w pełni wiszący nad naszymi głowami wyraźnie oświetlał dużego drewnianego bożka stojącego na szczycie wzgórza. Bożek, aż do kolan znajdujących się na poziomie wzrostu człowieka, zasypany był lśniącymi bryłami rodzimego złota. Ukłoniłem się bożkowi do ziemi, niepostrzeżenie podniosłem bryłkę złota wielkości gęsiego jajka i zwracając się do dziewczyny, rzekłem:
— Teraz odejdę. Wskaż mi drogę w stronę morza.
Dziewczyna zamyśliła się i powiedziała:
— Dobrze. Sam drogi nie znajdziesz. Wkrótce przyjdą tu kapłani z ofiarami. Uciekajmy.
I pobiegliśmy. Zginąłbym dwadzieścia razy, gdyby nie pomoc dziewczyny. Ostrzegała mnie przed sidłami, zatrutymi kolcami, głębokimi dołami przykrytymi liśćmi, chroniącymi świętego miejsca: umiała znajdować strumienie i jagody jadalne. Znała każdą ścieżkę w lesie. Wyszliśmy na brzeg w momencie, gdy załoga „Sybilli”, która straciła nadzieję na mój powrót, podnosiła kotwicę i żagle gotując się do odjazdu. Kiedy mnie zobaczono, posłano po mnie łódź. Opowiedziałem moim towarzyszom o wszystkich przygodach, pokazałem bryłkę złota i przekonywałem ich, że powinni pójść ze mną po złoto. Zgodzili się i udało się nam przynieść na statek tyle złota, że napełniliśmy nim trzy beczki po słoninie.
Читать дальше