Flores postanowił tak zrobić. Ale kogo złożyć w ofierze, kogo wyznaczyć na wartownika tej nocy? Najlepiej — Chińczyka. On i tak wkrótce umrze od swojego opium. Nie ma z niego żadnego pożytku. Jest senny, słabowity, nieruchliwy. Łatwo będzie sobie z nim poradzić.
Tej nocy upiór Slaytona przestanie straszyć wyspiarzy.
Plan Simpkinsa był trafny. „Napastnik” szybko odnalazł prąd wiodący w głąb Morza Sargassowego. Co prawda, prąd ten był dość powolny, lecz podróżnicy byli przekonani, że zaprowadzi ich do Wyspy Zaginionych Okrętów. Wiele znaków o tym świadczyło. Im dalej „Napastnik” posuwał się po tej drodze, tym częściej napotykano szczątki statków, zniszczone barki, łodzie przewrócone dnem do góry… Nad jedną z łodzi spostrzegł kapitan Murray stado ptaków; krzyczały głośno i biły się w powietrzu.
— Dzielą zdobycz. Na łodzi zapewne znajdują się trupy — powiedział kapitan.
Kiedy statek podpłynął bliżej, oczom podróżników ukazał się ponury obraz: na dnie łodzi leżały zwłoki człowieka. Ptaki tak gęsto obsiadły trupa, że prawie nie było go widać. A dokoła łodzi roiły się rekiny, które z rozpędu uderzały w łódź, usiłując przewrócić ją i zgarnąć zdobycz.
Pewnego wieczoru, kiedy Vivian pracowała w laboratorium, pomagając Thompsonowi w wypychaniu zwierząt, usłyszała nagle okrzyk Simpkinsa:
— Wyspa! Widzę Wyspę Zaginionych Okrętów!
Wszyscy wybiegli na pokład.
Na północy, na horyzoncie, w promieniach zachodzącego słońca widać było kominy parowców i połamane maszty. Ten widok zbyt mocno utkwił w pamięci Huttlingów i Simpkinsa, by można było o nim zapomnieć. Nawet kapitan Murray, który nigdy nie widział wyspy, nie wątpił, że dotarli do celu. W żadnym porcie nie widywało się masztów i kominów przechylonych w najbardziej fantastyczny sposób — jak gdyby potężna burza rozbiła całe to skupisko okrętów, które zastygły nagle pod jej ciosami…
Wszystkich ogarnęło podniecenie. Stali w milczeniu i nie mogli oderwać wzroku od strasznego cmentarzyska…
— Pełna naprzód! — wydał rozkaz kapitan.
To energiczne wezwanie wyrwało ludzi ze smutnych rozmyślań. Nerwowe podniecenie szukało ujścia w ruchu, działaniu, pracy.
— Ciekawe, jak nas przyjmą wyspiarze? — rzekł Huttling.
— Gdyby żył Slayton, nie obeszłoby się bez walki. Ale Slayton nie żyje i to znacznie ułatwia nam sytuację. Bez względu na to, kto zajął jego miejsce, nie będzie trudno dogadać się z następcą.
Było prawie zupełnie ciemno, kiedy parowiec zbliżył się do wyspy i zasygnalizował wyspiarzom, by przysłali parlamentariusza.
Na wyspie musiano spostrzec „Napastnika”, tym bardziej że syrena statku wyła prawie bez przerwy, mącąc ciszę.
Pasażerowie spodziewali się, że zobaczą na wyspie tłum ludzi przyglądających się niezwykłemu widokowi. Lecz na wyspie było bezludnie i pusto.
— Czy wszyscy tam poumierali? — zapytał zniecierpliwiony Huttling.
— Prosta rzecz — odparł Simpkins — pewnie wybuchła jakaś epidemia.
— Spójrzcie — rzekła Vivian — na wysokim maszcie powiewa flaga! Dawniej tego nie było.
— To na „Elżbiecie”, rezydencji gubernatora — powiedział Huttling.
— Nie powiedziałbym, że wyspiarze witają nas życzliwie — odezwał się Thompson.
— Nie ma co robić z nimi ceregieli — wtrącił się Simpkins. — Trzeba obudzić to mrowisko. Oddajmy wystrzał.
— Niech pan trochę poczeka — odparł Huttling.
Syrena w dalszym ciągu wyła przeraźliwie, lecz na wyspie nie widać było ani śladu życia.
— Do stu diabłów! — rozzłościł się nagle kapitan i nie pytając Huttlinga o zgodę, kazał strzelić z małej armatki. Dla wzmocnienia efektu polecił wyłączyć syrenę. Wystrzał armatni rozległ się jak grzmot wśród ciszy.
— Widzicie, poskutkowało! — zawołał Simpkins z triumfem. — Ktoś tam się pokazał.
— Tak jest, ktoś tam chodzi. Spuśćcie szalupę i ruszajcie do brzegu — wydał rozkaz kapitan.
Marynarze szybko spuścili łódź i zaczęli zbliżać się ku wyspie.
Jakiś wyspiarz wymachując białą szmatą podszedł do szalupy i po krótkiej rozmowie z marynarzami wsiadł do łodzi. Po kilku minutach znajdował się już na pokładzie.
— Bocco! — Vivian poznała go z daleka.
I Bocco zdziwił się ogromnie, kiedy poznał starych znajomych. Miał na sobie tę samą zniszczoną odzież.
— Witam mojego narzeczonego! — zawołała wesoło Vivian. — Przecież pan był również kandydatem do mojej ręki, wówczas gdy graliście o mnie jak o fant? Pamięta pan — i podała mu rękę.
Stropiony i zakłopotany Bocco uścisnął dłoń Vivian.
— Witam, miss Kingman.
— Huttling — poprawiła go Vivian z uśmiechem.
— Huttling? Przepraszam, zapomniałem.
— Nie, nie zapomniał pan. Na wyspie nazywałam się Kingman, a obecnie nazywam się Huttling — i Vivian wskazała na swego męża.
— To tak się mają sprawy! A ja nie mogłem się domyślić od razu. — Bocco westchnął. — Nie sądziłem, że zobaczę panią jeszcze kiedyś! Czy to prąd znów zaniósł was tutaj?
— Nie, przyjechaliśmy z własnej woli.
— Naprawdę? — z niedowierzaniem zawołał Bocco. — Niewesoło jest tu u nas, nie warto przyjeżdżać z własnej woli.
— Proszę nam powiedzieć, kto jest obecnie gubernatorem?
Zakłopotany Bocco rozłożył ręce i odparł wzdychając głęboko:
— Slayton. Kapitan Fergus Slayton.
Simpkins podskoczył ze zdumienia.
— Niemożliwe! Przecież on…
— Jest zdrów i cały. Slayton jest gubernatorem dziś. Wczoraj gubernatorem był Flores, a kto będzie jutro — nie wiadomo. Tak się sprawy przedstawiają. Nic wesołego.
— Ale jak to się stało?
Bocco opowiedział o wszystkim, co zaszło na wyspie do momentu, kiedy Slayton został osadzony w więzieniu.
— A rano — zakończył Bocco — budzimy się, słyszymy gong w rezydencji gubernatora. Przychodzimy na „Elżbietę” i widzimy Slaytona. „Ja — powiada — jestem waszym gubernatorem. A Flores jest zbrodniarzem. Flores wrzucił mnie do wody. Teraz siedzi w więzieniu. Jutro stanie przed naszym sądem”. — Tak się rzecz przedstawia!
Bocco nie wiedział o wydarzeniach minionej nocy, które istotnie przybrały nieoczekiwany obrót. W tym samym czasie, gdy Flores przekradał się w ciemnościach nocy do aresztu Slaytona, by zabić rywala, Slayton chodził po wąskiej żelaznej celi jak zwierz w klatce i układał plan ucieczki. Należał on do tego typu ludzi, dla których przeszkody istnieją tylko po to, by je pokonywać.
W ciemnościach zaczął obmacywać ściany celi. Były gładkie i szczelne. Nie było ani okna, ani nawet szpary — żadnej szansy ucieczki. Wreszcie udało mu się znaleźć nad drzwiami mały okrągły otwór, przez który nie przecisnęłaby się nawet jego głowa. Podciągnąwszy się na rękach, wyjrzał na zewnątrz. Obok drzwi stała jakaś postać.
— Kto stoi na warcie? — krzyknął surowo Slayton, tak jak to robił podczas kontroli nocnych posterunków.
Chińczyk, usłyszawszy znany dobrze, rozkazujący głos, drgnął. Marzył o rzece Błękitnej, a ów głos wyrwał go z marzeń. Chińczyk, zebrawszy myśli, odpowiedział:
— HaoSzen.
— Dlaczego nie odpowiadasz od razu, kiedy cię gubernator pyta? Zasnąłeś, durniu? Otwórz zasuwę, muszę zajrzeć do aresztowanych.
Chińczykowi poplątało się wszystko w głowie. Słyszał nad sobą głos Slaytona. Nic nie widział w ciemności. I nie mógł stwierdzić, gdzie znajduje się gubernator.
Читать дальше