Wężyca zaczynała rozumieć, dlaczego gdy była w wieku Me-lissy, jej silna wola tak często męczyła starszych uzdrowicieli. Ale w ośrodku nic nikomu nie groziło i można było jej pozwalać na spełnianie takich czy innych zachcianek.
Wężyca usiadła na powalonym pniu i dała znak córce, żeby się do niej przyłączyła. Melissa usiadła, nie patrząc na matkę, nastawiona na obronę swojego zdania.
— Potrzebuję twojej pomocy — powiedziała Wężyca. — Bez ciebie nic się nie powiedzie. Jeśli coś mi się stanie…
— To żaden sukces!
— W pewnym sensie tak. Melisso… Uzdrowiciele potrzebują węży snu. W tej kopule mają ich tak dużo, że korzystają z nich dla przyjemności. Muszę dowiedzieć się, jak je zdobyli. Jeżeli jednak mi się to nie uda, jeśli nie wrócę, tylko ty będziesz mogła poinformować innych uzdrowicieli o tym, co mi się przydarzyło. Tylko dzięki tobie dowiedzą się o tych wężach.
Melissa wbiła wzrok w ziemię, pocierając kłykcie jednej dłoni paznokciami drugiej.
— To dla ciebie bardzo ważne, prawda?
— Tak.
Melissa westchnęła i zacisnęła pięści.
— Dobrze — powiedziała. — Co mam robić?
Wężyca objęła córkę.
— Jeśli nie wrócę za… za dwa dni, jedź z Wiewiórem i Strzałą na północ. Musisz minąć Podgórze i Śródprzełęcz. Droga jest długa, ale w torbie masz dużo pieniędzy.
— Mam swoją wypłatę.
— Tak, ale reszta również należy do ciebie. Nie musisz otwierać przegródek, w których są Mgła i Piasek. Na pewno przetrwają podróż do domu. — Po raz pierwszy poważnie pomyślała o tym, że Melissa może pojechać tam sama. — Zresztą Piasek za bardzo przytył… — Zdobyła się na wymuszony uśmiech.
— Ale… — Melissa urwała.
— Co?
— Jeżeli coś ci się stanie, to nie zdążę wrócić do ciebie z pomocą, to znaczy, jeśli pojadę do ośrodka uzdrowicieli.
— Jeżeli nie wrócę, to znaczy, że nie można mi pomóc. Nie szukaj mnie sama, proszę. Muszę wiedzieć, że tego nie zrobisz.
— Jeśli nie wrócisz za trzy dni, pojadę do twoich ludzi i opowiem im o wężach snu.
Wężyca zgodziła się na ten dodatkowy dzień. W gruncie rzeczy była wdzięczna za tę sugestię.
— Dziękuję ci, Melisso.
Wypuściły potem klacz i kucyka na rozciągającą się przy szlaku polanę. Zamiast jednak pogalopować po łące albo wytarzać się w trawie, oba konie stały blisko siebie, nerwowo i czujnie strzygąc uszami. Stara szkapa szaleńca stała w zacienionym miejscu, samotna i ze spuszczonym łbem. Melissa przyglądała się zwierzętom, zaciskając usta.
Wariat stał tam, gdzie zeskoczył z konia, wpatrując się w Wężycę załzawionymi oczami.
— Melisso — powiedziała Wężyca — jeżeli pojedziesz do domu sama, powiedz im, że cię adoptowałam. Wtedy… wtedy będą wiedzieć, że jesteś również ich córką.
— Ja nie chcę być ich córką, tylko twoją.
— Jesteś nią, bez względu na wszystko. — Zaczerpnęła powietrza do płuc i powoli je wypuściła. — Jest tu jakiś szlak? — zapytała szaleńca. — Jak można najszybciej dostać się na górę?
— Nie ma szlaku… Otwiera się przede mną i zamyka się za mną.
Wężyca wyczuła, że Melissa powstrzymuje się przed wygłoszeniem sarkastycznej uwagi.
— Ruszamy więc — powiedziała. — Zobaczymy, czy twoja magia zadziała.
Jeszcze raz przytuliła do siebie Melissę. Dziewczynka nie chciała jej puścić.
— Wszystko będzie dobrze — rzekła Wężyca. — Nie martw się.
Szaleniec szedł zadziwiająco szybko, tak jakby ścieżka rzeczywiście przed nim się otwierała, ale niestety tylko przed nim. Wężyca z trudem dotrzymywała mu kroku; kropelki potu kłuły ją w oczy.
Przeszła jeszcze kilka metrów po czarnych kamieniach i chwyciła go za ubranie.
— Nie idź tak szybko.
Oddychał płytko, ale nie ze zmęczenia, lecz z podniecenia.
— Węże snu są już niedaleko — powiedział i wyrwał się z uchwytu uzdrowicielki, by jeszcze szybciej wspinać się po stromiźnie. Wężyca otarła czoło rękawem i ruszyła za nim.
Kiedy dogoniła szaleńca po raz drugi, chwyciła go za ramię i nie puściła, dopóki nie osunął się na jedną z półek skalnych.
— Odpoczniemy w tym miejscu — oznajmiła — a potem pójdziemy wolniej i spokojniej. W przeciwnym razie twoi przyjaciele dowiedzą się, że nadchodzimy, zanim będziemy gotowi na ich spotkanie.
— Węże snu…
— Dzieli nas od nich Północny… Przepuści nas, jeśli zobaczy cię jako pierwszego?
— Dasz mi węża snu? Na własność? Nie tak jak Północny?
— Nie tak jak Północny — odparła Wężyca.
Usiadła w wąskim pasie cienia, opierając głowę o wulkaniczną skałę. Na dole, w dolinie, było widać skrawek łąki między wiecznie zielonymi drzewami, ale Wężyca nie dostrzegła tam ani Strzały, ani Wiewióra. Z daleka miejsce to wyglądało jak aksamitna chusteczka. Uzdrowicielka poczuła się nagle bardzo osamotniona.
Pobliskie skały nie wyglądały tutaj tak nago, jak wydawało się jej z oddali. Gdzieniegdzie wyrastały połacie mchu, a sukulenty o tłustych liściach gnieździły się w zacienionych niszach. Wężyca pochyliła się do przodu, chcąc przyjrzeć się jednej z tych roślin. W cieniu i na tle czarnej skały trudno było rozpoznać jej kolor.
Usiadła gwałtownie.
Podniosła odłamek skały, znowu się pochyliła i przyklękła przy pękatej, niebiesko-zielonej roślinie. Trąciła jej liście, które natychmiast szczelnie się zamknęły.
„Uciekło — pomyślała. — To z pękniętej kopuły”.
Powinna coś takiego przewidzieć; mogła domyślić się, że znajdzie tu rzeczy, które nie pochodzą z Ziemi. Trąciła roślinę ponownie, z tej samej strony. Poruszyła się. Spełzłaby na dół, gdyby na to pozwoliła. Wsunęła pod spód koniuszek kamienia i podniosła roślinę, przewracając ją przy tym. Ze środka wyrastały włoskowate korzenie, a jej turkusowe liście kręciły się w kółko, szukając jakiegoś oparcia. Wężyca nigdy wcześniej nie widziała tego gatunku, ale spotkała się z podobnymi stworzeniami czy roślinami, trudno bowiem było poddać je zwyczajnej klasyfikacji. Nocami atakowały pola, zatruwając grunt, na którym nic już potem nie rosło. Parę lat wcześniej Wężyca wraz z kilkoma innymi uzdrowicielami spaliła całe ich mnóstwo na pobliskich fermach. Nie występowały potem w tak wielkich ilościach, choć gdy na jakimś polu pojawiła się nawet mała kolonia, grunt stawał się zupełnie jałowy.
Chciała spalić również tę roślinę, ale nie mogła ryzykować wzniecenia pożaru. Wysunęła ją z cienia na słońce i roślina natychmiast szczelnie się zamknęła. W tym momencie Wężyca zauważyła, że tu i ówdzie leżą pomarszczone szczątki innych pełzaków, zwiędniętych, wysuszonych przez słońce i pokonanych przez jałową skałę.
— Idziemy — powiedziała Wężyca bardziej do siebie niż do szaleńca.
Oparła się o krawędź urwiska i spojrzała na wgłębienie w pękniętej kopule. Wręcz fizycznie poczuła wyjątkowość tego miejsca. Wokół zawalonej w połowie budowli gęsto rosły kosmiczne rośliny, pośród których nie widać było żadnej ścieżki. Nie przypominały one niczego, co Wężyca wcześniej widziała — ani trawy, ani krzaków. Była to płaska, bezgraniczna przestrzeń pokryta wielkim, jasnoczerwonym liściem. Kiedy przyjrzała się dokładniej, stwierdziła, że nie jest to jeden gigantyczny liść — każdy fragment był tak długi jak dwóch wysokich ludzi, miał nieregularny kształt i łączył się z innymi liśćmi przez system przeplatających się wzajemnie włosków. W miejscach, gdzie spotykały się więcej niż dwa liście, ze spojenia wyrastały delikatne paprocie. W pęknięciach skał turkusowe pasma pełzaków rozszczepiały czerwoną pokrywę ziemną, szukając cienia równie stanowczo, jak czerwone liście wystawiały się na działanie słońca. Pewnie już niedługo kilka pełzaków wtargnie na rozległą pochyłość urwiska i przejmie we władanie całą dolinę; stanie się tak, gdy pod wpływem zmiennej pogody w skale pojawi się więcej dających ochronę pęknięć i rozpadlin.
Читать дальше