Melissa jechała tuż przy uzdrowicielce, milcząca i czujna. Chciała trzymać się jak najdalej od szaleńca. Znajdował się poza zasięgiem ich wzroku, choć słyszały go za sobą. Jego stary koń nie mógł dotrzymać kroku Wiewiórowi i Strzale, ale Wężyca nie była już zmuszona jechać we dwójkę na jednym wierzchowcu.
Głos szaleńca robił się coraz słabszy. Zniecierpliwiona Wężyca ściągnęła cugle, żeby mężczyzna mógł się z nimi zrównać. Melissa zatrzymała się jeszcze bardziej niechętnie. Wariat nie chciał jechać na żadnym innym koniu; tylko ten był dla niego wystarczająco spokojny. Wężyca wręcz zmusiła właścicieli tego rumaka do przyjęcia zapłaty, nie chcieli bowiem go sprzedać, lecz chyba nie z powodu zbyt niskiej ceny bądź z sympatii do tego zwierzęcia. Jean i Kev byli zakłopotani. Wężyca zresztą też.
Koń człapał teraz w oparach mgły ze spuszczonym wzrokiem i skulonymi uszami. Szaleniec nucił coś po nosem.
— Rozpoznajesz ten szlak?
Mężczyzna popatrzył na nią z uśmiechem.
— Taki sam jak wszystkie inne — odpowiedział i wybuchnął śmiechem.
Nie warto było mu grozić, pocieszać czy krzyczeć. Od chwili, gdy przyrzeczono mu węża snu, sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego jakichkolwiek trosk lub potrzeb, jak gdyby samo oczekiwanie wystarczało mu za wszystko. Mruczał coś i mamrotał niewyraźnie, rzucając niezrozumiałe żarciki. Czasami prostował się na siodle, żeby rozejrzeć się i wykrzyknąć: „Dalej na południe!”, po czym wracał do swoich niemelodyjnych piosenek. Wężyca westchnęła i pozwoliła, by stara szkapa wyprzedziła ją i Melissę, tak że szaleniec jechał teraz na czele wyprawy.
— On chyba nigdzie nas nie zaprowadzi — powiedziała dziewczynka. — Wodzi nas tylko tam i z powrotem, żebyśmy się nim zajmowały. Powinnyśmy go tutaj zostawić i jechać w innym kierunku.
Szaleniec zamarł. Odwrócił się powoli, zatrzymując swojego starego konia. Wężyca ze zdziwieniem dostrzegła łzę, która spływała mu po policzku.
— Nie opuszczajcie mnie — powiedział pełnym żałości głosem. Popatrzył na Melissę, mrugając pozbawionymi rzęs powiekami. — Mylisz się, jeśli mi nie ufasz, mała. Proszę, nie zostawiajcie mnie. — Wzrok mu zmętniał, a słowa brzmiały tak, jakby dobiegały do nich z oddali. — Pojedźcie ze mną do pękniętej kopuły i wszyscy będziemy mieli własne węże snu. Twoja pani na pewno da ci jednego. — Pochylił się w stronę dziewczynki i wyciągnął ku niej swoje szponiaste ręce. — Nie będziesz pamiętać złych rzeczy, zapomnisz o swoich bliznach…
Melissa cofnęła się gwałtownie, rzucając jakieś niezrozumiałe przekleństwo. Ścisnęła kolana na bokach Wiewióra, który nagle zaczął galopować. Dziewczynka przywarła do szyi konia, nie oglądając się za siebie. Po chwili słychać było jedynie stłumiony tętent kopyt kucyka.
Wężyca patrzyła gniewnie na szaleńca.
— Jak mogłeś coś takiego powiedzieć?
Zamrugał, zmieszany.
— A cóż było złego w tym, co jej powiedziałem?
— Jedź za nami, rozumiesz? Nie zbaczaj ze szlaku. Znajdę ją i poczekamy na ciebie.
Wężyca spięła kolanami swoją klacz i pogalopowała za Melissą. Zdążyła jeszcze usłyszeć zdumiony głos mężczyzny:
— Ale dlaczego ona to zrobiła?
Wężyca nie martwiła się o bezpieczeństwo Melissy i Wiewióra. Jej córka mogła przez cały dzień jeździć na każdym koniu i nawet w tych górach nic jej nie groziło. A na godnym zaufania prążkowanym kucyku była wręcz podwójnie bezpieczna. Mimo to ten wariat uraził ją swoimi słowami i Wężyca nie chciała zostawiać jej teraz samej.
Nie musiała jechać daleko. W miejscu, gdzie szlak znowu zaczynał się wznosić, biegnąc po zboczu kolejnej góry, Melissa stała obok Wiewióra i przytulała się do jego szyi. Gdy usłyszała odgłosy zbliżającej się Strzały, otarła rękawem twarz i rozejrzała się dokoła. Wężyca zeskoczyła ze swojej klaczy i podeszła do córki.
— Bałam się, że odjedziesz bardzo daleko — powiedziała. — Dobrze, że tego nie zrobiłaś.
— Trudno wymagać od konia, żeby jechał galopem pod górę, skoro dopiero przestał kuleć — oświadczyła Melissa rzeczowym tonem, w którym było jednak nieco goryczy.
Wężyca wyciągnęła ku niej uzdę swojego wierzchowca.
— Możesz wybrać szybszą przejażdżkę na Strzale.
Melissa przypatrywała się uzdrowicielce, jakby w jej twarzy próbowała doszukać się sarkazmu, którego nie było w tonie głosu. Nic takiego jednak nie dostrzegła.
— Nie — odparła dziewczynka. — Nieważne. Może tak byłoby lepiej, ale przecież nic mi nie jest. Ja tylko… nie chcę zapomnieć.
Przynajmniej nie w ten sposób.
Wężyca pokiwała głową.
— Wiem.
Melissa objęła ją w typowy dla niej, gwałtowny i nieśmiały zarazem sposób. Wężyca poklepała ją po ramieniu.
— On naprawdę jest szalony.
— Tak. — Melissa cofnęła się powoli. — Wiem, że on może ci pomóc. I przykro mi, że nie mogę przestać go nienawidzić. Próbowałam.
— Ja też — powiedziała Wężyca.
Usiadły, żeby poczekać na jadącego do nich wolno mężczyznę.
Jeszcze zanim szaleniec zaczął rozpoznawać okolice, w których się znajdowali, Wężyca dostrzegła pękniętą kopułę. Przyglądała się przez kilka chwil tej potężnej budowli, nim sama zdała sobie sprawę z tego, co właśnie widzi. Wzdrygnęła się. Z początku kopuła wyglądała jak kolejny szczyt w górskim łańcuchu, który wyróżniał się jedynie kolorem — był szary, a nie czarny. Spodziewała się ujrzeć normalną półkulę, a nie gigantyczną, nieregularna powierzchnię przylegającą do zbocza niczym uśpiona ameba. Półprzezroczysta szarość poprzecinana była barwnymi paskami i czerwieniła się w świetle popołudniowego słońca. Trudno było powiedzieć, czy kopułę zbudowano już tak asymetrycznie, czy może powstała jako okrągła bańka, a potem stopiła się i zdeformowała pod wpływem sił należących jeszcze do poprzedniej cywilizacji. Istniała jednak w tej formie od wielu już lat. W powstałych na niej wgłębieniach i rowkach osiadło sporo kurzu i ziemi, a w bardziej dogodnych miejscach obrastały ją drzewa, trawa i krzaki.
Wężyca jechała przez kilka minut w milczeniu, nie mogąc uwierzyć, że znajduje się u kresu swojej wyprawy. Dotknęła ramienia Melissy, która oderwała wzrok od jakiegoś punktu na szyi Wie-wióra. Wężyca wskazała ręką kopułę, a gdy dziewczynka ją dostrzegła, krzyknęła z radości i uśmiechnęła się z poczuciem ulgi. Wężyca odwzajemniła uśmiech córki.
Jadący z tyłu szaleniec podśpiewywał beztrosko, jakby zapomniał o celu podróży. Pęknięta kopuła. Te słowa do siebie nie pasowały.
One nie pękają, nie są podatne na niszczące działanie pogody i nigdy się nie zmieniają. Po prostu istnieją, tajemnicze i nieprzeniknione.
Wężyca zatrzymała się, żeby poczekać na szaleńca. Kiedy stary koń wreszcie do niej doczłapał, uzdrowicielka wskazała kopułę mężczyźnie, który dojrzawszy ją, zamrugał, jakby nie wierzył własnym oczom.
— O to chodziło?
— Jeszcze nie — odpowiedział. — Nie, jeszcze nie. Nie jestem gotowy.
— Jak tam się dostaniemy? Możemy jechać konno?
— Zobaczy nas Północny…
Wężyca wzruszyła ramionami i zsiadła ze swojej klaczy. Musiałaby wspinać się po stromym zboczu, na którym nie było żadnego szlaku.
— W takim razie pójdziemy pieszo. — Odpięła popręgi przytrzymujące siodło Strzały. — Melisso…
— Nie! — odparła dziewczynka ostrym tonem. — Nie zostanę tutaj sama, kiedy ty pójdziesz tam z tym człowiekiem. Wiewiórowi i Strzale nic się nie stanie i nikt nie ruszy naszych rzeczy. Chyba i jakiś inny warjat, a wtedy na pewno dostanie za swoje.
Читать дальше