Miał kłopoty z wpasowaniem się w maleńki samochodzik Dona Kaymana; na szczęście mógł złożyć skrzydła. Odchyliwszy maksymalnie oparcie fotela jakoś sobie poradził, skurczony w karkołomnej pozycji, beznadziejnie niewygodnej dla każdej innej normalnej istoty ludzkiej.
Roger oczywiście nie był normalną istotą ludzką. Jego układ mięśniowy znosił długie przeciążenia w każdej prawie pozycji, da jakiej tylko mógł się nagiąć.
Milczeli obaj niemal do samego Instytutu. Wreszcie Don Kayman odchrząknął.
— Zdenerwowałeś nas.
— Ja myślę — odparł bezbarwny głos cyborga.
Skrzydła drżały mu niespokojnie, muskając jedno drugie, jakby zacierał dłonie.
— Chciałem się z nią zobaczyć, Don. To było dla mnie ważne.
— Rozumiem cię. — Kayman skręcił na obszerny, pusty parking. — No więc? — sondował. — Wszystko w porządku?
Cyborg obrócił ku niemu swoją maskę. Wielkie, wielosoczewkowe oczy zalśniły jak hebanowe brylanty, bez żadnego wyrazu.
— Jesteś bałwan, wielebny ojcze Kaymanie. Jak może wszystko być w porządku?
Sulie Carpenter marzyła z utęsknieniem o śnie, jak gdyby to był urlop na riwierze francuskiej. W chwili obecnej ani jedno, ani drugie tak samo nie wchodziło w rachubę. Wzięła dwie ampułki amfetaminy i zastrzyk B-12, sama kłując sobie ramię w miejscach, które nauczyła się znajdować dawno temu.
Symulacja Rogera uległa zniekształceniom z powodu przerwy w dopływie prądu, więc przeprowadziła ją jeszcze raz od początku, od wprowadzenia danych do odczytu. Byłyśmy zadowolone. Dało nam to okazję dokonania kilku poprawek.
Czekając na wyniki wzięła długą, gorącą kąpiel w wannie hydroterapeutycznej, a kiedy symulacja dobiegła końca, przestudiowała ją uważnie. Nauczyła się sczytywać szyfrowe wersaliki i liczby całkowite, żeby ustrzec się przed błędami programatorów, lecz tym razem nie poświęciła sprzętowi komputerowemu ani chwili i z miejsca przeszła do nie kodowanego odczytu na końcu. Była bardzo dobra w swoim fachu. A tak się składało, że jej fachem nie była praca pielęgniarki. Sulie Carpenter była jednym z pierwszych doktorów płci żeńskiej w dziedzinie medycyny kosmicznej i lotniczej. Uzyskała stopień naukowy z medycyny, specjalizację zrobiła z psychoterapii i całego mrowia pokrewnych eklektycznych dyscyplin, i przeszła do programu kosmicznego, ponieważ nic godnego uwagi nie widziała dla siebie do roboty na Ziemi. Po ukończeniu kursu astronautycznego zaczęła się zastanawiać, czy aby i w przestrzeni kosmicznej jest dla niej coś godnego uwagi. Teoretycznie praca naukowa wydawała jej się czymś takim, więc złożyła podanie o pracę w kalifornijskich zespołach naukowych i została przyjęta.
Przez jej życie przewinęła się dość pokaźna liczba mężczyzn, z których paru się liczyło. Ale żaden się nie sprawdził. Tyle z tego, co mówiła Rogerowi, było prawdą; po najświeższym bolesnym zawodzie zawęziła pole swoich zainteresowań, dopóki — jak sobie powiedziała — nie dorośnie na tyle, by wiedzieć, czego chce od mężczyzny. I tak trwała na bocznym torze, z dala od głównego nurtu ludzkich spraw, aż spośród setek tysięcy kart per Torowanych wybrałyśmy jej kartę, żeby zaspokoić potrzebę Rogera.
Otrzymała polecenie, a wydał je sam prezydent we własnej osobie. W żaden sposób nie mogła nie przyjąć zadania. W rzeczywistości wcale nie pragnęła odmówić. Ucieszyła się z odmiany. Niańczenie cierpiącej istoty ludzkiej ożywiło ośrodki dobrego samopoczucia w jej osobowości; doniosłość zadania była dla niej oczywista, bo jeśli w ogóle w coś wierzyła, to chyba tylko w program marsjański i we własne kwalifikacje. A kwalifikacje miała niesamowite. Ceniłyśmy ją niezwykle wysoko jako starszą figurę w rozgrywanej przez nas grze o przetrwanie naszej rasy.
Kiedy skończyła z symulacją Rogera, prawie dochodziła czwarta rano. Przespała się parę godzin na cudzym łóżku w pokoju pielęgniarek. Później wzięła prysznic, ubrała się i założyła swoje zielone szkła kontaktowe. Była niezadowolona z tego akurat aspektu swej pracy; przemknęło jej to przez głowę w drodze do pokoju Rogera. Farbowane włosy i zmieniony kolor oczu były oszustwem, a ona nie lubiła oszukiwać. Marzyła, że pewnego dnia da sobie spokój z kontaktami i wróci do swoich włosów ciemnoblond… no, może z użyciem płukanki, nie oszukujmy się, przecież nie miała nic przeciwko sztucznym środkom, nie chciała tylko udawać, że jest kimś innym, niż była naprawdę. Ale do pokoju Rogera wchodziła z uśmiechem.
— Cudownie, że wróciłeś. Stęskniliśmy się za tobą. Jak ci było na swobodzie?
— Wcale nieźle — powiedział bezbarwny głos.
Roger stał pod oknem, wyglądając na róże wiatru, które ganiały się i zbijały w kłębki na parkingu. Obrócił się do niej.
— Wiesz, to wszystko prawda, co mi mówiłaś. To, co mam teraz, jest nie tylko inne, jest lepsze.
Oparła się pokusie wzmocnienia jego wypowiedzi i uśmiechnąwszy się zaczęła zdejmować pościel z łóżka.
— Zamartwiałem się seksem — ciągnął. — Ale wiesz co, Sulie? To tak, jakby mi powiedziano, że przez najbliższe parę łat nie mogę jeść kawioru. Ja nie lubię kawioru. I gdy się tak dobrze nad tym zastanowić, nie pragnę w tej chwili seksu. Pewnie wdziurkowałaś to do komputera? „Zmniejszyć popęd płciowy, zwiększyć euforię”? Tak czy siak, nareszcie dotarło to do mojego ptasiego móżdżku, że uprawiam czysty masochizm zamartwiając się, jak wytrzymam bez czegoś, czego w gruncie rzeczy nie pragnę. To jest właściwie to, co ja myślę, że inni ludzie myślą, że powinienem pragnąć.
— Przystosowanie się kulturowe — podsunęła.
— Bez wątpienia — rzekł. — Wiesz co, chciałbym coś dla ciebie zrobić.
Ujął gitarę, oparł się o futrynę okienną, kładąc piętę na parapecie, a instrument na kolanie. Skrzydła ułożyły się miękko ponad jego głową, kiedy zaczął grać.
Sulie była zaskoczona. Nie tylko grał, ale i śpiewał. Śpiewał? Nie, te dźwięki przypominały raczej poświstywanie przez zęby, cichuteńkie, ale czyste. Palce trącały i przyciskały struny gitary wygrywając akompaniament, podczas gdy przejmujące pogwizdywanie przeplatało się z melodią utworu, którego nigdy przedtem nie słyszała. Gdy skończył, zapytała:
— Co to jest?
— Jest to sonata Paganiniego na gitarę i skrzypce — odparł z dumą. — Klara dała mi płytę.
— Nie wiedziałam, że potrafisz coś takiego. To znaczy nucić… czy cokolwiek to było.
— Ja też nie, dopóki nie spróbowałem. Nie potrafię tylko oddać dostatecznie głośno partii skrzypiec. I nie umiem dobyć dostatecznie cichego dźwięku z gitary, żeby je zrównoważyć, ale nie brzmiało to najgorzej, prawda?
— Roger — powiedziała zupełnie serio — jestem oczarowana.
Popatrzył na nią i oczarował ją po raz drugi, zdobywając się na uśmiech.
— Założę się, że nie wiedziałaś również, że i to potrafię. Sam też nie wiedziałem, dopóki nie spróbowałem.
Na zebraniu Sulie powiedziała z absolutną pewnością:
— Jest gotów, generale.
Scanyon zaaplikował sobie tyle snu, że wyglądał na wypoczętego, oraz tyle czegoś jeszcze, jakiegoś hartu ducha czy nie wiadomo czego, że wyglądał mniej przybity.
— Jesteście pewni, majorze Carpenter?
Kiwnęła głową.
— Nigdy nie będzie bardziej gotowy.
Zawahała się. Czytając to w jej twarzy, Vern Scanyon czekał na dalszy ciąg.
— Rzecz w tym, że w moim przekonaniu on jest gotowy do wyruszenia natychmiast. Wszystkie jego układy osiągnęły stan apogeum. Przebrnął przez problem żony. Jest gotów. Im dłużej będzie czekał, tym większe ryzyko, że ona wykręci jakiś numer, który wytrąci go z równowagi.
Читать дальше