Żołnierz stał wyprostowany z kamiennym wyrazem twarzy. Prawe kolano drgało mu lekko — szybko i rytmicznie — jakby za chwilę miał rozpocząć taniec indiański albo, co było bardziej prawdopodobne, jakby bezskutecznie usiłował opanować nerwowy tik.
— CW i JR, tak? — zapytał podejrzliwie, choć z pewnym szacunkiem. — Czy mógłbym zobaczyć pańską legitymację…
W powietrzu unosił się ledwo wyczuwalny kwaśny zapach. Miau, która od czasu trzęsienia zachowywała się nad wyraz spokojnie, spojrzała na żołnierza i syknęła.
Kiedy Paul podawał trzymane w pogotowiu dokumenty, poczuł, że ręce żołnierza drżą.
Żołnierz sprawdzał dokumenty przechylając je do przodu, żeby padało na nie światło Wędrowca; twarz nadal miał bez wyrazu, ale Rudolf spostrzegł, że co jakiś czas zerka na nową planetę.
— Wiecie już coś o tym? — spytał przyjaźnie.
Żołnierz spojrzał mu prosto w oczy i burknął:
— Tak, wiemy wszystko i wcale się nie boimy! Ale nie podajemy żadnych informacji, jasne?
— Oczywiście — odparł spokojnie Rudolf.
— W porządku, panie Hagbolt. Zadzwonię do bramy głównej i przekażą pana prośbę. — powiedział żołnierz i cofną! się do środka.
— Czy dobrze pan wszystko zapamiętał? — zawołał za nim Paul. Powtórzył prośbę, dodając, że sprawa jest ważna, i podał nazwiska kilku oficerów.
— Proszę też zawiadomić profesora Mortona Opperly — wtrąciła z naciskiem Margo.
— Jedna z obecnych tu osób — zakończył Paul — miała atak serca. Chcielibyśmy ją umieścić w wieży, tam jest cieplej, i poprosimy o wodę.
— Wykluczone. Muszą państwo zostać na zewnątrz — powiedział ostro żołnierz i, cofając się, lekko uniósł lufę pistoletu.
— Proszę pana! — zawołał po chwili do Paula. — Niech pan tu podejdzie.
Z ciemności wieży najpierw podał Paulowi koc, a petem dwulitrową butlę wody.
— Nie mam plastikowych kubków — wyjaśnił tłumiąc histeryczny śmiech. — Skąd wezmę plastikowe kubki!
Znikł w ciemnym pomieszczeniu, skąd dobiegł ich odgłos wykręcanego numeru.
Paul wrócił ze zdobyczą i wręczył koc chudej kobiecie. Wodę podawano sobie z rąk do rąk. Pili kolejno prosto z butelki.
— Będziemy musieli chwilę poczekać — szepnął Paul. — To na pewno równy facet, jest tylko trochę przestraszony. Wygląda, jakby sam jeden miał odeprzeć atak nowej planety.
— Miau wyczuła, że on się boi — powiedziała Margo.
— Gdybym ja był zupełnie sam, kiedy ukazała się ta kula — zaczął cicho Rudolf — i gdybym miał dostęp do broni, najpierw bym chyba wyłączył światło, a potem uzbroił się po zęby i też trząsł się ze strachu. Myśmy byli w tej szczęśliwej sytuacji, że akurat szukaliśmy na niebie latających talerzy, rozmawialiśmy o nadprzestrzeni, no i w ogóle.
— A mnie się zdaje — odezwała się Anna — że gdyby się pan bał, zapaliłby pan wszystkie światła w całym domu.
— Nie, moja panno — odparł Rudolf — gdybym by! śmiertelnie przerażony, nie zapalałbym światła z obawy, że jakiś wielki, czarny, włochaty potwór zobaczy, gdzie się ukrywam, i mnie złapie.
Anna roześmiała się zadowolona.
— Księżyc chowa się za nową planeta… znika — stwierdził cicho, niemal obojętnie Dodd.
Oczy obecnych dostrzegły potwierdzenie jego stów. Fioletowożółty intruz zasłaniał brzeg Księżyca.
— Mój Boże… mój Boże — szepnął Wojtowicz.
Chuda kobieta zaczęta szlochać.
— Boże, dodaj nam odwagi — westchnęła Rama Joan.
— Don — szepnęła bezgłośnie Margo. Przeszył ją dreszcz i przytuliła mocniej Miau. Paul objął dziewczynę ramieniem, ale ona opuściła głowę i odsunęła się od niego.
— Księżyc posuwa się teraz po niewielkiej orbicie — powiedział Hunter. — Od Wędrowca dzieli go najwyżej pięć tysięcy kilometrów.
Bóle porodowe już się zaczęły — pomyślą! Drąga! — Biała Dziewica szuka schronienia w szatach ispana.
Dodd złożył dłonie w kształt miseczki i Rama Joan nalała wody dla Ragnaroka.
Pułkownik Mabel Wallingford powiedziała ostro:
— Spike, rozmawiałam z generałem Vandamme’em. Mówi, że to wcale nie są manewry. Nie wtrącali się do nas, bośmy reagowali szybko i sprawnie. Twoje rozkazy zatwierdzono i przekazano dalej.
Spike Stevens spoglądał na dwa bliźniacze ekrany ukazujące Księżyc, który znikał za Wędrowcem. Odgryzł koniec cygara i warknął:
— Dobra, niech mi to potwierdzi osobiście.
— Jimmy, połącz się z dowództwem — rozkazała pułkownik Waliingford.
Generał zapalił cygaro.
Na trzecim ekranie ukazał się uśmiechnięty, dystyngowany, łysy mężczyzna. Generał wyjął z ust cygaro i wstał. Pułkownik Wallingford poczuła przypływ szalonej radości, obserwując Spike’a, który zachowywał się teraz jak pokorny, grzeczny uczniak.
— Panie prezydencie — powiedział Spike.
— Ja nią należę do symulowanych danych o zagrożeniu, Spike — rzekł prezydent. — Aż trudno uwierzyć, że tak sądziliście, biorąc pod uwagę fakt, żeście sobie tale doskonale radzili.
— Nie tak znów doskonale — odpowiedział generał. Obawiam się, że straciliśmy bazę księżycową. Przeszło godzinne nie mamy od nich żadnych wiadomości.
Twarz na ekranie spoważniała.
— Musimy być przygotowani na straty — rzekł prezydent. — Opuszczam teraz dowództwo, żeby spotkać się ze strażą przybrzeżną. Działajcie w dalszym ciągu aż do końca… — widać było, że szuka w myśli błyskotliwego i celnego sformułowania, z jakich był powszechnie znany — …tego astronomicznego zagrożenia.
Obraz znikł z ekranu.
Patrząc na pozostałe monitory telewizyjne pułkownik Griswold powiedział:
— Bazę księżycową? Do diabła, Spike, straciliśmy Księżyc!
Don od piętnastu minut leciał przez środek Księżyca, z prędkością trzech kilometrów na sekundę, a fioletowożółta nić, która osiągnęła już szerokość wstążki, przestała się poszerzać. Nie wróżyło to nic dobrego, ale Don nie miał wyboru: musiał mknąć dalej między gładkimi ścianami rozszczepionego Księżyca — ten bowiem pękł równiutko! niby wprawnie rozłupany diament — wpatrzony uważnie przed siebie i targany okropnymi myślami, nad którymi nie miał siły zapanować.
Po pierwszym dużym wstrząsie włączył główny silnik, teraz jednak zapalał go tylko sporadycznie, sterując Babę Jagę silnikami korekcyjnymi.
Kosmonauta odbywał podróż przez środek Księżyca. Przeleciał już przez samo jądro: w drodze na przemian towarzyszyły mu połysk ścian, ciemność oraz fioletowa nić przecinająca ekran, który miejscami pokrywały mleczne plamy. Zaschło mu w gardle, piekły go oczy, czuł się jak krucha szklana pszczoła, która bzycząc usiłuje przelecieć przez niewielką szparę w stercie cienkich blach ciągnących się kilometrami, albo jak zaczarowany królewicz biegnący ciasnym zatrutym korytarzem… a gdyby tak niechcący dotknął ściany? Ach, byłby to wielki błąd!
Mniej więcej w połowie drogi ukazały się czarne jak sadza smugi i błysk zielonego ognia, ale Don — nie miał pojęcia, skąd pochodzą.
Co innego mleczne plamy na ekranie — to pozostałości po nagłych wirach rozrzedzonego pyłu, które w pewnej chwili niemal całkowicie zasłoniły Donowi kolorową wstęgę na dnie przepaści.
Wcześniej, niż się spodziewał, zgasło światło słoneczne i musiał kierować Babą Jagą jedynie przy słabym blasku połyskujących ścian. Blask ten jednak był zdradliwy, gdyż kolor żółty był znacznie ostrzejszy od fioletowego, toteż Don często nieświadomie za bardzo się oddalał od złociście połyskującej ściany przepaści.
Читать дальше