— Nie, nie możemy tego zrobić — odparł Ecuyer. — Gdyby odkryli, że to tylko blef, jeszcze bardziej umocniliby się w swoich poglądach. Każde nasze posunięcie musi być dobrze przemyślane. Nie możemy dać im do ręki kolejnych argumentów.
— Rzeczywiście — przyznał Tennyson. — Masz chyba rację.
— Jason, kiedy Decker powiedział ci, że jest pewien albo raczej że domyśla się, gdzie jest Niebo, miałeś wrażenie że ma na myśli jakąś dokumentację czy tylko swoje rozważania?
— Sądzisz, że to coś w rodzaju dziennika pokładowego?
— Tak, na przykład. Przecież statki zawsze posiadają czarną skrzynkę. Jego problemy ze statkiem miały miejsce gdzieś w odległym zakątku kosmosu. Może zanim uciekł kapsułą ratunkową, zabrał ze sobą czarną skrzynkę?
— Prawdę mówiąc, tak mi się właśnie wydawało — odparł Tennyson. — Pomyślałem, że musi posiadać dokumentację, na której można polegać w większym stopniu niż na ludzkiej pamięci. Ale nigdy nic takiego nie powiedział. Nie dał mi również powodów, żebym tak myślał, i nie potrafię ci powiedzieć, co mnie do tego skłoniło. Z całą pewnością miałem wtedy takie wrażenie, ale teraz nie jestem już tego pewien.
— Myślisz, że moglibyśmy… — Ecuyer nie skończył zdania, a Tennyson zawahał się, zanim odpowiedział.
— Nie potrafiłbym. Decker jest moim przyjacielem. Zaufał mi.
— Ale, Jason, my musimy wiedzieć! Ja muszę wiedzieć!
— Dobrze — odparł Tennyson z westchnieniem. — Może masz rację. Do roboty. Ale pamiętaj, wszystko zostaje na swoim miejscu. Nie możemy mu zostawić bałaganu.
Rozpoczęli poszukiwania. Tennyson zauważył, że na stole znajdującym się w rogu pokoju nie było już oszlifowanych przez Szeptacza kamieni. Później odnalazł je w pudełeczku na jednej z półek. Najwyraźniej Decker schował je tam przed wyjściem.
Nie znaleźli niczego, co zaspokoiłoby ich ciekawość.
— Może ukrył to gdzieś na zewnątrz — rzekł niepewnie Ecuyer.
— Jeśli w ogóle coś rzeczywiście ma — przypomniał mu Tennyson. — Jeżeli tak, niezależnie od tego, gdzie by to schował, z pewnością to znajdziemy.
Pomyślał, że miejsce ukrycia mogło być znane Szep-taczowi.
— Jest jeszcze jedna szansa — powiedział na głos.
— Jaka?
Tennyson ugryzł się w język.
— Nie. Chyba nie. Nieważne.
Nie opowiedział Ecuyerowi o Szeptaczu i nadal nie miał zamiaru tego robić. Na szczęście w porę ugryzł się w język.
Istniała poza tym jeszcze jedna ewentualność dotycząca Szeptacza. Niestety, w tej chwili w pobliżu nie było również i jego. Gdzieś głęboko w podświadomości wydawało mu się, że jeśli Szeptacz był w stanie zabrać go do świata równań, to dzięki niemu może również przedostać się do Nieba. Przypomniał sobie jednak, że nie jest to chyba możliwe, ponieważ on, Tennyson, nie obejrzał ani jednej z kostek z zapisem Nieba.
W zasadzie prócz niego i Deckera, Jill była jedyną osobą, która wiedziała o Szeptaczu, i Tennyson zdecydował, że tak musi zostać.
Tak więc wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Decker jest ich ostatnią szansą. Będą musieli Poczekać na jego powrót z wyprawy, a wtedy być może spróbuje im pomóc. Jeśli mu się nie uda, jeśli się okaże, że to, co wie, nie jest wystarczające, wtedy Watykan zostanie na lodzie. Program Poszukiwań zostanie przerwany albo w najlepszym przypadku znacznie ograniczony, a Watykan zajmie się tym, czym chciał się zajmować na samym początku, czyli błądzeniem po omacku w poszukiwaniu ducha kosmosu.
Szeptacz prawdopodobnie był z Deckerem, musieli więc poczekać na ich powrót, aby się dowiedzieć, czy pozostała im jeszcze jakaś szansa.
Wyszli z chaty i zamknęli za sobą drzwi upewniając się, że zamek się zatrzasnął. Stanęli na szczycie wzgórza i patrzyli na Watykan. W świetle poranka białe budynki wyraźnie odcinały się od znajdującego się za nimi ciemnego lasu i wyrastających spoza niego szczytów górskich.
Kiedy tak stali, spoglądając na zbitą grupę dalekich budynków, z oddali doszło ich bicie dzwonów.
— To dzwony kościelne — rzekł powoli Ecuyer. — Czemu biją w dzwony? Na pewno nie jest to odpowiednia pora na bicie w dzwony. Używa się ich tylko o określonych godzinach. A poza tym chyba biją wszystkie jednocześnie…
Mocniejszy podmuch wiatru przywiał jeszcze wyraź-niejszy odgłos bicia wielkich dzwonów watykańskich.
— Teraz poznaję. To dzwony z bazyliki — powiedział Ecuyer. — Do diabła, co się tam dzieje?
Obydwaj w pośpiechu ruszyli w kierunku Watykanu.
Jeszcze nigdy w życiu tak jej nie poniżono. Nigdy dotąd nie była też równie wściekła. O co chodziło tym ludziom? Co odbiło tej głupiej pielęgniarce, żeby opowiadać takie bzdury?
Jill trzasnęła drzwiami zamykając je za sobą i szybkim krokiem przeszła przez pokój. Usiadła na kanapie przed kominkiem, ale nie mogła tam jakoś wytrzymać. Podniosła się i nerwowo zaczęła się przechadzać po pokoju.
Przecież to nie Mary dokonała cudu, niezależnie od tego, co mówiła pielęgniarka. Po pierwsze nie był to cud, a po drugie dokonał tego Jason. Gdyby tylko udało się kogoś do tego przekonać, to na pewno wkrótce zdołałaby znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie tego faktu. Ale, niestety, nic nie wskazywało na to, żeby ktoś chciał jej słuchać. Zresztą to nie ona powinna wyjaśnić całe zajście, tylko Jason, a była pewna, że on nie zechce tego uczynić. Nie próbowała więc nawet dyskutować z hasłami wykrzykiwanymi przez tłum na ulicy.
Zatrzymała się na chwilę, po czym usiadła na kana-pie wpatrując się w mały płomyczek skaczący po prawie wypalonych kawałkach drewna w kominku. Za jakiś czas będzie musiała wyjść i stanąć twarzą w twarz z otaczającym ją światem. Mimo to każda cząstka jej własnego „ja” instynktownie sprzeciwiała się akceptacji rzeczywistości. Chciała tylko schować się tutaj liżąc rany powstałe na skutek publicznego poniżenia. Wiedziała jednak, że w końcu będzie musiała wyjść z ukrycia. Watykan jej nie pokona, nikt jej jeszcze nigdy nie pokonał. Zdarzało się przecież, że Jill Roberts musiała stawić czoło trudniejszym wyzwaniom.
I jeszcze coś: na pewno nie zdołają wyrzucić jej z Watykanu. Tkwiła po uszy w dokumentach i nie miała zamiaru teraz odchodzić. Nagle uzmysłowiła sobie, jak bardzo zmienił się jej punkt widzenia od momentu, gdy przybyła tutaj. Czuła wtedy wstręt i rozczarowanie. Złościły ją dyplomatyczne gierki, jakie prowadzili kardynałowie starając się zniechęcić ją do przyjeżdżania na Koniec Wszechświata i nie odpisując na jej listy. Dlatego gdy zaproponowano jej pracę, w pierwszym momencie odmówiła. Od tamtej pory jej punkt widzenia i priorytety się zmieniły. Zajęło jej trochę czasu, zanim się zorientowała w znaczeniu prac prowadzonych na Watykanie nie tylko dla robotów, ale również dla ludzi i to nie tylko dla tych, żyjących na Końcu Wszechświata, ale w dowolnym miejscu kosmosu. Wyraźnie wyczuwało się tutaj wielkość ludzkiej myśli i idei, do której nie mogła odwrócić się plecami. W pewien sposób stała się więc częścią programu i chciała nią pozostać, razem z Jasonem, który również był znaczącym elementem układanki. Tak czy inaczej, powtarzała sobie, nie opuści Końca Wszechświata, nawet gdyby chciała, bo Jason jest tutaj szczęśliwy i odnalazł w tej dziwnej społeczności taki styl życia, jaki mu odpowiadał. A od niego przecież nie odejdzie. Nie mogła nawet o tym myśleć. Szczególnie po tym, co stało się poprzedniej nocy, kiedy dotknął palcami jej twarzy i starł hańbę, którą nosiła dotąd na policzku. Z całą pewnością była to hańba, mogła to sobie teraz wyraźnie powiedzieć, chociaż przez cały czas starała się sobie wmówić, że tak nie jest. Traktowała bliznę z otwartością niepodobną kobiecie, pyszniąc się nią, skoro nie mogła jej ukryć, i oznajmując całemu światu, że wcale się nią nie przejmuje.
Читать дальше