— Będziemy budować normalne budynki — przyznałem. — Głównie na wyspie. Nowe magisterium potrzebuje ośrodka władzy. Stolicy. Przybyłeś w samą porę, żeby być świadkiem położenia kamienia węgielnego.
— Kiedy to ma się odbyć?
Przystanąłem i sprawdziłem położenie jasnej plamy na niebie: słońce prawie, prawie się przez nią przepaliło.
— W samo południe.
— Macie zegar?
— Pracujemy nad tym.
— Dlaczego akurat dzisiaj? To jakiś szczególny dzień w waszym kalendarzu?
— Od jutra tak: dzień zerowy roku zerowego.
* * *
Szczęśliwym zrządzeniem losu połowa grobli na wyspę była gotowa już wcześniej: obalona wieża startowa, która runęła na ziemię jak zwalone wichurą drzewo. Była popękana, powykręcana i nadtopiona, ale z powodzeniem znosiła ciężar ludzi i taczek. W połowie drogi z lądu na wyspę schodziła skośnie pod wodę. Od tego miejsca przedłużyliśmy ją piankowymi pontonami, cumując je (grubymi linami z odzysku) do jej podwodnej części, a ostatnie kilkaset jardów należało pokonać łodzią — chociaż Yul lubił tam pływać wpław.
— Chcielibyśmy zbudować prostą kolejkę linową — tłumaczyłem Quinowi, kiedy wiosłowaliśmy na ostatnim odcinku. — Jednak osadzenie wieży w luźnym gruncie wyspy to poważny problem praksyczny. Wydaje mi się, że byłoby to dobre pole współpracy dla ojca i syna.
Płynęliśmy we trzech, z Barbem. Barb nie zabrał się z nami dla towarzystwa: po prostu wiatr się zmienił i niósł z wyspy zapach jedzenia. Usadowił się na dziobie i z daleka wypatrzył ogniska i inne atrakcje, które zamierzał zaliczyć w pierwszej kolejności.
— Macie piec! — wykrzyknął, wskazując dymiącą kopułę z cegieł, przełamującą linię horyzontu.
— To nasza pierwsza trwała budowla: zaczął ją Arsibalt, dokończyła Tris. Wokół pieca powstanie kuchnia i refektarz.
— A messalany? — zapytał Barb.
— Może się jakiś znajdzie. Specjalnie dla tych, którzy nie mogą się obejść bez posługaczy.
— Czyli budujecie Koncent Saunta Orola? — spytał Quin. Zawahałem się. Schowałem wiosła, żeby nie uderzyć Yula, który, brodząc w wodzie, wyszedł nam na spotkanie i zaczął holować łódkę do brzegu.
— Na pewno będzie to coś Saunta Orola — odparłem. — Samo słowo „koncent” nie bardzo nam odpowiada. Szukamy czegoś nowego. Barb! — zawołałem.
Barb zamierzał wyskoczyć z łodzi i w bród udać się na poszukiwanie jedzenia. Nie usłyszał mnie, ale Yul, który zdążył przez ten czas zacisnąć wielką jak bochen łapę na burcie, stuknął go w ramię i pokazał na mnie. Barb się odwrócił.
— Nie utopię się — zapewnił mnie takim tonem, jakby uspokajał przestraszone dziecko. — Moje ubranie nie chłonie wody.
— Na razie nie będziesz jadł. Jedzenie jest na później.
— Ile później?
— Musisz wysiedzieć na dwóch rytach. Pierwszy odbędzie się w południe, drugi zaraz po nim. Potem do wieczora będziemy już tylko jeść.
— Która godzina?
— Zapytajmy Jesry’ego.
Zegar Jesry’ego nabierał kształtów w najwyższym punkcie wyspy. Był to kolejny projekt, którego ukończenia nie należało się spodziewać za naszego życia — ale przynajmniej zegar już chodził! Pomysły Jesry’ego na budowę „prawdziwego” zegara były tak skomplikowane, że połowy z nich w ogóle nie rozumiałem, ale uparliśmy się, żeby na dziś przygotował coś prostszego, ale działającego. Mozolili się z Cord przez dwa miesiące, budując i niszcząc kolejne prototypy. Dopiero po tym, jak Cord zdobyła więcej narzędzi, prace nabrały tempa.
Kiedy we trzech wdrapaliśmy się na szczyt, nie zastaliśmy Cord. Musiała wziąć udział w innych przygotowaniach i Jesry został sam ze swoimi maszynami niczym na wpół szalony święty pustelnik; przez ciemne okulary wpatrywał się w plamkę światła pełznącą po płycie syntetycznego kamienia. Światło pochodziło z parabolicznego zwierciadła, które wszyscy pomagaliśmy szlifować.
— Mamy szczęście, że słońce się pokazało — powiedział zamiast powitania.
— O tej porze to normalne — zauważyłem.
— Gotowy?
— Tak. Arsibalt zaraz tu będzie, a Tulia i Karvall już się naradzają, więc…
— Mówię o tej drugiej sprawie. Też jesteś gotowy?
— A, o to ci chodzi…
— Tak, o to.
— Pewnie. Bardziej niż kiedykolwiek.
— Kłamczuch z ciebie, mój fraa.
— Ile mamy czasu? — zapytałem, dochodząc do wniosku, że należałoby zmienić temat.
Znowu opuścił okulary na oczy, oceniając odległość między poruszającą się plamką światła i przecinającym jej drogę drutem.
— Kwadrans — oznajmił. — Do zobaczenia na miejscu.
— Na razie, Jesry.
— Ras? Są tam jacyś deolatrzy?
— Pewnie tak. A co?
— Poproś ich, niech się modlą, żeby to ustrojstwo się nie rozpadło przez najbliższe piętnaście minut.
— Zrobi się.
Na miejsce rytu zeszliśmy wzdłuż linki pociągniętej od zegara w dół. Wyspa była bardzo uboga w płaskie powierzchnie, ale kawałek terenu wystarczający do odprawienia ceremonii wyrównaliśmy za pomocą ręcznych narzędzi i solidnie udeptaliśmy. Z zezłomowanych kawałków stali Yul zespawał trójnóg i zawiesiliśmy na nim kamień węgielny — był nim odłamek zrzuconej przez Geometrów sztaby, ociosany przez deklaranckich kamieniarzy (mieliśmy ich już kilkunastu) do kształtu sześcianu. Na jednej ścianie wykuli napis… SAWANTA OROLA, zostawiając z przodu miejsce na odpowiednie słowo, które mieliśmy wymyślić i wstawić później. Na drugiej wyryli ROK 0 DRUGIEJ REKONSTRUKCJI. Na trzeciej, w gotowej budowli mającej pozostać niewidoczną, wydrapaliśmy swoje imiona. Zaproponowałem Quinowi i Barbowi, żeby dopisali swoje.
Barba tak wciągnęło drapanie, że nie słyszał chyba ani jednego słowa rytu i ani jednej nuty muzyki, którą przygotowali dla nas Arsibalt, Tulia i Karvall. Ja miałem co innego na głowie, a przede wszystkim zdumiewałem się gośćmi, jacy przybyli na uroczystość. Ganelial Crade. Ferman Beller z dwoma bazyjskimi mnichami. Troje rodzeństwa Jesry’ego. Estemard z żoną. Kontyngent Oritheńczyków. Fraa Paphlagon. Emman Beldo. Geometrzy ze wszystkich czterech ras, z nieodłącznymi rurkami pod nosem.
Do południa zostało już niewiele czasu, kiedy zaczęliśmy śpiewać peanatemę hylaejską, którą Arsibalt wybrał ze względu na jej, jak to określił, „elastyczność temporalną”: chodziło mu o to, że gdyby zegar nawalił, ona pozwoli nam to zamaskować. W pewnym momencie — nie wiem nawet jak blisko południa — zobaczyłem, jak Jesry wypada ze swojej szopy zegarowej, odrzuca okulary i zaczyna biec w naszym kierunku. Po jego ruchach poznałem, że ma dla nas dobre nowiny. Linka wyraźnie się napinała. Zerknąłem na stojącego przy trójnogu Yula i przejechałem sobie kciukiem po gardle. Yul zmiażdżył Barba w niedźwiedzim uścisku, odciągnął go na bok i uratował mu życie. Chwilę później mechanizm zadziałał i kamień węgielny wylądował na przeznaczonym dla niego miejscu, z łomotem, który wszyscy odczuliśmy w kostkach. Rozległy się oklaski i wiwaty, ja jednak nie mogłem naprawdę się nimi cieszyć, ponieważ Arsibalt (który stał przy pulpicie i prowadził peanatemę) zaczął mi dawać znaki, żebym pędził do stojącego nieopodal namiotu.
— Już idę — poruszyłem bezgłośnie ustami i zrobiłem, co mi kazał.
Yul wpadł do namiotu tuż za mną. Pomógł mi się przebrać w ozdobny zawój w tredegharskim stylu, ja zaś pomogłem mu włożyć oficjalne ubranie, w jakim mógłby się pokazać w arce. Obaj wykazaliśmy się taką niekompetencją, że nasze przygotowania trwały dłużej niż ryt, wywołały słyszalne poruszenie i sprowokowały nieuprzejme komentarze w tłumie zebranym po drugiej stronie płóciennych ścian. Emman Beldo musiał przestać się naprzykrzać suur Karvall, wejść do namiotu i wesprzeć Yula w jego wysiłkach. Moje fałdy i sploty ułożył w końcu nie kto inny, jak fraa Lodoghir. Podejrzewałem, że zamierza dopilnować, żeby w Sauncie Orolu znalazło się miejsce dla wpływowego referatu proceńskiego.
Читать дальше