To go nie interesowało, bo wszedł mi w słowo:
— To znaczy, że Barb pewnego dnia mógłby zostać ojcem.
— Tak, mógłby — przytaknąłem. Implikacje tego faktu dotarły do mnie z opóźnieniem, ale, jak to mówią, lepiej późno niż wcale. — A ty dziadkiem.
Quin przyspieszył, jakby chciał, żeby Saunt Orolo był gotowy już teraz, zaraz, natychmiast. Sapiąc ciężko, dodałem:
— Oczywiście znów pojawia się stary problem z rozpadem gatunku na dwie odrębne rasy, ale znamy się na rzeczy wystarczająco, żeby temu zapobiec. Między innymi dlatego staramy się, żeby takie miejsca jak to wydały się atrakcyjne także tym, których nazywaliśmy statystami.
— A jak teraz będziecie ich nazywać? To znaczy, nas…
— Nie mam pojęcia. Najważniejsze, że w ramach Drugiej Rekonstrukcji zostały utworzone dwa równoprawne magisteria. Nazwy wymyśli się później.
Dotarliśmy do miejsca, w którym dawniej brzytwiasta krawędź krateru wygładziła się i zaokrągliła pod wpływem wiatru i deszczu. Upstrzyły ją już pierwsze oportunistyczne chwasty i poprzecinały kolorowe sznurki porozpinane między palikami.
— To my wytyczymy nowe granice — powiedziałem. — Oto jedna z nich.
Szarpnąłem czerwony sznurek.
Quina zamurowało.
— Jak możecie?! Tak po prostu przyjść i ogrodzić teren… Prawnicy pewnie rwą włosy z głowy.
— Służy nam mała armia proceńczyków. Prawnicy nie mają szans.
— Wszystko po tej stronie sznurka należy do was?
— Tak. Mur poprowadzimy równolegle do niego, od wewnątrz, tuż poniżej krawędzi.
— Aha, więc mury nadal będą?
— Tak, ale z otwartymi portalami zamiast zamykanych bram.
— No to po co w ogóle mur?
— To symbol. Mówi „Uważaj, przechodzisz do innego magisterium. Są rzeczy, których nie możesz zabrać ze sobą”.
Nie byłem z nim do końca szczery. Pół mili dalej widziałem kilku ludzi w zawojach, którzy spoglądali w lunety instrumentów i wbijali paliki: to Lio z gromadką eks-Dzwoneczników, z którymi teraz najchętniej się prowadzał. Wiedziałem, o czym dyskutują: kiedy wybuchnie wojna między magisteriami i zatkamy dziurę w murze bramą, dobrze byłoby móc ją wziąć w krzyżowy ogień z sąsiadujących z nią bastionów…
Zagwizdałem na palcach. Tamci spojrzeli w naszą stronę, a ja wskazałem pęczki palików, które z Quinem rzuciliśmy na ziemię. Dwóch Dzwoneczników puściło się biegiem w ich stronę, a my zawróciliśmy i zaczęliśmy schodzić. Powstrzymał nas gwizd. Tylko Lio tak gwizdał. Spojrzałem w jego kierunku, a on wskazał mi coś na zewnętrznym zboczu wulkanu. Niewiele było tam do oglądania: długi skotłowany stok górski, wzburzona ziemia, nadpalone drewno, strzępy izolacji termicznej, pył i popiół. Nieco dalej znajdował się kawałek płaskiej przestrzeni, na którym pielgrzymi — tacy jak Quin — parkowali swoje pojazdy. W końcu jednak dostrzegłem to, na co Lio chciał zwrócić moją uwagę: pnący się w górę zbocza jęzor żółtego gwiazdokwiatu.
— Co to? — zainteresował się Quin.
— Inwazja barbarzyńców — odparłem. — To długa historia.
Pomachałem Lio i ruszyliśmy z powrotem. Mieliśmy dość czasu, żeby nadłożyć drogi i odwiedzić pewien taras, który razem z moimi edharskimi fraa i suur zbudowaliśmy niedługo po przybyciu w to miejsce. W przeciwieństwie do innych tarasów, pomału zarastających pierwszym zielskiem, żeby z czasem przeobrazić się w kłęby, tutaj postawiliśmy treliaże z kawałków złomu, na których w przyszłości miała się wspierać winorośl biblioteczna. Kilka miesięcy temu odwiedził nas fraa Haligastreme z Edhara i przywiózł zaszczepkę ze starej winnicy Orola. Posadziliśmy ją w ziemi pod treliażami i odwiedzaliśmy regularnie, żeby sprawdzić, czy nie próbuje przypadkiem ze złości popełnić samobójstwa. Ona jednak wolała po prostu wypuścić nowe pędy. Znajdowaliśmy się niedaleko równika i na dużej wysokości, pogoda więc była słoneczna, ale powietrze chłodne. Kto by pomyślał, że rakiety i winorośl lubią podobne otoczenie?
Dochodziliśmy do skraju jeziora, kiedy Quin, który od dłuższej chwili milczał, odkaszlnął i odezwał się:
— Powiedziałeś, że wchodząc do tego nowego magisterium, należy odrzucić niektóre rzeczy. Czy jedną z nich jest religia?
Fakt, że jego słowa ani trochę mnie nie zaniepokoiły, był jednym z wielu świadectw przemian, jakie się dokonały.
— Cieszę się, że o to zapytałeś. Widziałem, że jest z tobą mistrz Flec.
— Przechodzi teraz trudny okres. Żona się z nim rozwiodła, interes idzie słabo, cała ta sprawa z Niebiańskim Strażnikiem okrutnie go pognębiła… Koniecznie chciał wyjechać z miasta. Tylko że potem Barb przez całą drogę…
— Plantował go?
— No tak. Ale zmierzałem do tego, że jeśli jego obecność miałaby przeszkadzać…
— Kierujemy się taką zasadą, że deolatrzy są mile widziani, dopóki nie są przekonani, że na pewno mają rację. Jeżeli ktoś się uprze, że on jeden się nie myli i koniec, nic tu po nim.
— Flec nie jest teraz niczego pewien — zapewnił mnie Quin. Przez następną minutę nic nie mówił, a potem zapytał: — Ale jak można założyć Arkę, jeśli się nie ma pewności? Przecież to będzie zwykły klub towarzyski.
Zwolniłem i pokazałem Quinowi skalny ostaniec sterczący ze ściany krateru. Na szczycie, przed rozbitym tam namiotem, paliło się ognisko, z którego wznosiła się smuga dymu. Mój fraa przypalał sobie śniadanie.
— Flec powinien się przejść do Fundy Arsibalta — poradziłem. — To będzie ośrodek tego typu prac.
Quin uśmiechnął się ironicznie.
— Nie sądzę, żeby Flec miał ochotę nad tym pracować.
— Wolałby, żeby ktoś po prostu mu powiedział, co ma robić?
— Tak. Do tego jest przyzwyczajony. Wtedy czuje się bezpiecznie.
— Zaprzyjaźniłem się z paroma Laterryjczykami — powiedziałem. — Jeden z nich opowiadał mi niedawno o filozofie nazwiskiem Emerson, który dokonał pewnych użytecznych porównań między poetą i mistykiem. Wydaje mi się, że jego przemyślenia stosują się tak samo dobrze do naszego kosmosu, jak do tamtego.
— Brzmi ciekawie. Na czym polega różnica?
— Mistyk przygważdża symbol jednym znaczeniem, które przez krótki czas jest prawdziwe, lecz wkrótce staje się fałszywe. Poeta widzi samą prawdę, ale rozumie, że symbole są płynne, a ich sens ulotny.
— Na pewno ktoś od nas też już kiedyś coś takiego powiedział.
— Rzeczywiście. Nastały dobre czasy dla lorytów. Mamy ich tu spory kontyngent. Marzy im się wiekopomne dokonanie: chcą wchłonąć wiedzę z czterech pozostałych kosmosów. — Spojrzałem w stronę namiotowej klauzury, w której obozowały Karvall, Moyra, ich fraa i suur, ale nikt z nich na razie się nie pokazał. Pewnie nie zdążyli jeszcze pozawiązywać sobie zawojów. — Chodziło mi o to, że tacy ludzie jak Flec mają pewien czuły punkt, słabość graniczącą z uzależnieniem: posługują się rozumem na sposób mistyków, a nie poetów. Optymista, który we mnie mieszka, twierdzi, że człowiek może wyjść z takiego uzależnienia, nauczyć się poetyckiego sposobu myślenia i pogodzić się z płynnością symboli i ich znaczeń.
— A co na to pesymista?
— Pesymista twierdzi, że myślenie poetyckie jest cechą mózgu, konkretnym talentem, jaki albo się ma, albo nie. I że ci, którzy są nim obdarzeni, są skazani na wieczną wojnę z tymi, którym go brakuje.
— Coś mi się widzi, że będziesz często przesiadywał na tej skale z Arsibaltem.
— Ktoś musi biedaka odwiedzać.
— Co macie do zaproponowania takim ludziom jak ja i Flec? Poza wbijaniem kołków w błoto.
Читать дальше