— A co sobie pomyślałeś, kiedy Tamura tak nas wczoraj maglowała?
— Nic. A teraz mogę tylko powiedzieć, że cieszę się, że mam cię pod ręką, a ty wiesz coś na ten temat. Nie zastanawiałeś się nad…
— Nad przystąpieniem do Nowego Kręgu? I w przyszłości zostaniem hierarchą?
— No właśnie.
— Nie. Nie muszę się nad tym zastanawiać, bo mam wrażenie, że wszyscy mnie w tym wyręczają.
— Przykro mi, Ras — powiedział.
Wcale nie było mu przykro, za to zirytował się bardziej niż ja. Trudno się z nim rozmawiało. Zdarzało się, że całymi miesiącami go unikałem, ale z czasem nauczyłem się, że warto trochę pocierpieć.
— Nieważne — powiedziałem. — Czym zajmuje się grupa Orola?
— Nie wiem, wykonuję tylko obliczenia. Mechanika orbitalna.
— Teoryczna czy…
— Całkowicie praksyczna.
— Może odkryli planetę krążącą wokół innej gwiazdy?
— To niemożliwe. Musieliby zestawić informacje ze wszystkich teleskopów, a my przecież przez dziesięć lat nic ciekawego nie zaobserwowaliśmy.
— W takim razie chodzi o coś bliższego. Coś, do czego teleskopy nie są potrzebne.
— Asteroida — wyjaśnił Jesry, zdegustowany moimi powolnymi postępami w rozwiązywaniu zagadki.
— Wielka Gruda?
— Orolo byłby znacznie bardziej podekscytowany.
Ten żart miał bardzo długą brodę. Gryzipiórki uważały nas za kompletnie bezużytecznych. Jedną z niewielu rzeczy, mogących zmienić ich opinię na nasz temat, byłoby odkrycie ogromnej asteroidy, która w nieodległej przyszłości ma uderzyć w Arbre. W roku tysiąc sto siódmym niewiele brakowało. Tysiące deklarantów zebrały się na konwoksie, aby zbudować statek kosmiczny, mający zepchnąć asteroidę z kursu. Zanim jednak statek wystartował (co stało się w roku tysiąc sto piętnastym), kosmografowie wyliczyli, że asteroida jednak minie nas o włos, i misja ratunkowa zmieniła się w naukową. Wokół laboratorium, w którym zbudowano statek, powstał Koncent Saunta Raba, nazwany tak na pamiątkę kosmografa, który odkrył asteroidę.
Z prawej strony wzgórze zamieszkane przez miastowych skończyło się i dopływ rzeki przeciął nam drogę. Trakt przekraczał go po wiekowym talowym moście, dawno temu wybudowanym, przerdzewiałym, zawalonym, potępionym i połatanym nowomaterią. Wytarta, ledwie widoczna linia przerywana sugerowała kierowcom, że mogliby ewentualnie okazać odrobinę uprzejmości pieszym poruszającym się między prawym pasem i barierką. Zaszliśmy za daleko, żeby w tym momencie zawrócić, a z przeciwka zbliżał się już inny przechodzień, pchający wózek wyładowany torbami z poliplastu. Przyspieszyliśmy więc kroku, licząc na to, że drumony, aporty i moby nie będą chciały nas rozjechać. Na lewo od mostu dopływ kluczył po równinie zalewowej, zdążając do odległej o milę rzeki. W czasach mojego dzieciństwa trójkątny skrawek lądu przy jego ujściu był podmokły i porośnięty drzewami. Wyglądało jednak na to, że od tamtej pory koryto dopływu zostało uregulowane i wzmocnione, a trójkąt gęsto zabudowany. W zabudowie wyróżniała się ogromna, niezadaszona arena z tysiącami miejsc na trybunach.
— Pójdziemy obejrzeć mecz? — zapytał fraa Jesry.
Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy się ze mnie nabija. Z nas wszystkich on najbardziej nadawał się na sportowca, i chociaż rzadko brał udział w jakichś zawodach, to kiedy już do nich przystąpił, dzięki determinacji i woli walki wypadał całkiem nieźle — nawet jeśli brakowało mu talentu i umiejętności.
— Nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić za wstęp.
— Może uda nam się sprzedać miód.
— Miodu też nie mamy. Może pod koniec tygodnia.
Moja odpowiedź nie przypadła Jesry’emu do gustu.
— I tak jest za wcześnie — dodałem. — Tak rano nie grają.
Po chwili wyskoczył z nową propozycją:
— Chodź, wdamy się w bójkę z jakimiś slogami.
Doszliśmy już prawie do końca mostu. Ledwie uskoczyliśmy przed aportem kierowanym przez mężczyznę, który mógł być naszym rówieśnikiem i prowadził pojazd w taki sposób, jakby najadł się fikochwastu: jedną rękę trzymał na przyrządach, drugą przyciskał do ucha piszczek. Byliśmy więc podekscytowani, zdenerwowani, zdyszani i pomysł bijatyki wydał mi się odrobinę mniej idiotyczny niż w innych okolicznościach. Uśmiechnąłem się. Obaj mieliśmy krzepę od nakręcania zegara, a wielu statystów prezentowało się wręcz żałośnie. Zaczynałem rozumieć, co miał na myśli Quin, mówiąc, że umierają z głodu i przejedzenia jednocześnie.
Kiedy jednak spojrzałem na Jesry’ego, skrzywił się i odwrócił wzrok. Wcale nie chciał się bić ze slogami.
Weszliśmy na pseudmieścia, gdzie się wychowałem. Cały jeden kwartał zajmował budynek, który z wyglądu przypominał olbrzymi dom towarowy, a w rzeczywistości był chyba nową arką antybazyjską. Na rozpościerającym się przed nim trawniku stał biały posąg, wysoki na pięćdziesiąt stóp i przedstawiający brodatego proroka z latarnią i szpadlem w rękach.
W przydrożnych rowach pieniły się fikochwast i kolcojagoda, przebijając się przez kożuch śmieci. Pod szarą warstwą zgęstniałych spalin wyblakłe kinagramy na porzuconych opakowaniach wiły się jak robaki uwięzione w worku z odpadkami. Kinagramy, znaki firmowe, nazwy przekąsek — wszystko to było dla mnie nowe, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło.
Zrozumiałem, dlaczego Jesry jest taki marudny.
— Jesteś zawiedziony — powiedziałem.
— Ano jestem.
— Tyle lat, tyle przeczytanych kronik i niesamowitych historii opowiadanych w czasie certyfiku… To wszystko nas…
— Spodziewaliśmy się czegoś więcej.
— Właśnie — przytaknąłem i tknięty przeczuciem, zapytałem: — Czy Orolo opowiadał ci kiedyś o dziesięciotysięcznikach?
— Odłączanie dziedziny przyczynowej i tak dalej? — Jesry posłał mi dziwne spojrzenie, zaskoczony, że Orolo mi zaufał.
Pokiwałem głową.
— To typowy przykład tego badziewia, którym nas karmią, żeby intramuros wydawało nam się ciekawsze niż w rzeczywistości — powiedział Jesry.
Wyczułem intuicyjnie, że dopiero przed chwilą doszedł do takiego wniosku: skoro Orolo rozmawiał o tym ze wszystkimi fidami, to co to za atrakcja?
— Nie karmią nas badziewiem. Po prostu żyjemy w nudnych czasach.
— To strategia werbunkowa — tłumaczył Jesry. — A właściwie retencyjna.
— To znaczy?
— Naszą jedyną rozrywką jest czekanie na apert, bo wtedy bramy się otwierają i możemy zobaczyć, jak jest na zewnątrz. A kiedy się okazuje, że jest tak samo jak zawsze, tylko brzydziej i brudniej, nie pozostaje nam nic innego jak zamknąć się w matemie na kolejne dziesięć lat i czekać, z nadzieją, że może następnym razem będzie lepiej.
— Można wejść głębiej.
— I zostać setnikiem? Nie zauważyłeś, że w naszym wypadku to nie ma sensu?
— Bo następny apert będą obchodzili razem z nami.
— A zanim nadejdzie kolejny, pomrzemy.
— Niektórzy ludzie dożywają stu trzydziestu lat — zaoponowałem.
Co tylko dowodziło, że przeprowadziłem w myślach takie same obliczenia jak Jesry — i wyciągnąłem takie same wnioski. Prychnął lekceważąco.
— Urodziliśmy się za wcześnie na setników i za późno na tysięczników. Parę lat wcześniej i nadawalibyśmy się w sam raz na znajdy, które trafiłyby do skalnego gniazda.
— I nie dożyłyby nawet pierwszego apertu. Poza tym ja może i mógłbym być znajdą, ale ty raczej nie, sądząc po tym, co opowiadałeś o swojej rodzinie.
— Niedługo się przekonamy.
Читать дальше