Następną milę przebyliśmy w milczeniu, ale mimo że się nie odzywaliśmy, cały czas toczyliśmy dialog — dialog pielgrzymi, w którym dwóch równych sobie interlokutorów wykłada swoje racje podczas wędrówki (w odróżnieniu od dialogu suwińskiego, w którym mentor naucza fida, oraz peryklińskiego, będącego w istocie pojedynkiem). Nasza droga dołączyła pod ostrym kątem do innej, szerszej, obstawionej identycznie wyglądającymi przybytkami, w których slogowie kupowali jedzenie i inne towary. Ciąg sklepów urozmaicały kasyna — industrialne sześciany bez okien, otulone kolorowym światłem. Dawniej, kiedy po traktach kursowało więcej pojazdów, całą szerokość jezdni zajmowały wytyczone białymi liniami pasy ruchu. W naszych czasach większość użytkowników drogi stanowili piesi, skuterzyści, ludzie na deskach zaopatrzonych w koła i pasażerowie jakichś wynalazków napędzanych pedałami. Zamiast jednak poruszać się po liniach prostych, woleli — tak jak i my — tak układać swoją trasę, by zahaczała o wyspy chodnika, otaczające sklepy w taki sam sposób, jak morze oblewa łańcuch wysp. Chodniki były pocięte meandrującymi szczelinami, znaczonymi cienkimi jak ostrze noża żywopłotami z fikochwastu, na których od dawna odcedzały się niesione wiatrem śmieci i kurz.
Krótko po świcie słońce schowało się za chmury, ale teraz znów wyszło. Przystanęliśmy w cieniu sklepu sprzedającego różnokolorowe opony młodym ludziom, pragnącym upiększyć swoje aporty i podrasowane moby. Poprawiliśmy na sobie zawoje, układając ich fałdy w taki sposób, żeby osłaniały nam głowy.
— Ty czegoś chcesz — stwierdziłem. — I jesteś marudny, bo jeszcze tego nie dostałeś. Wątpię, żeby chodziło ci o jakieś zwykłe towary, bo w ogóle nie zwracasz na nie uwagi.
Ruchem głowy wskazałem stosy opalizujących opon z nowomaterii. Na bocznych ścianach kół pojawiały się i znikały ruchome obrazy kobiet z rozdętymi piersiami. Jesry zapatrzył się na jedną z nich i wzruszył ramionami.
— Mógłbym chyba odejść z matemu i nauczyć się lubić takie rzeczy — stwierdził. — Ale szczerze mówiąc, wydaje mi się to głupie. Może gdybym jadł to co oni, byłoby łatwiej.
Przeszliśmy kawałek po chodniku.
— Posłuchaj — odezwałem się. — Co najmniej od Epoki Praksis wiadomo, że jeśli człowiek ma w krwiobiegu dostatecznie dużo jestokeju, mózg będzie mu na tysiące sposobów powtarzał, że wszystko jest w porządku…
— A jeśli nie ma, kończy tak jak my.
Próbowałem się na niego rozzłościć, ale poddałem się i parsknąłem śmiechem.
— Niech ci będzie. Przed chwilą minęliśmy kępę błogonia…
— Widziałem. To już druga, poprzednia była przy sklepie z używaną pornografią.
— Ale ten tutaj wyglądał bardziej świeżo. Moglibyśmy go nazrywać, najeść się i podskoczyłby nam poziom jestokeju. Moglibyśmy zostać tutaj, albo gdziekolwiek indziej, i żyć szczęśliwie, albo wrócić do koncentu i próbować uczciwie osiągnąć szczęście.
— Jaki ty jesteś łatwowierny…
— To ty masz być edharskim złotym dzieckiem. To ty powinieneś we wszystko wierzyć bez zastrzeżeń. Powiem szczerze: zdumiewasz mnie.
— A to co znowu? Odezwał się w tobie cyniczny proceńczyk?
= Niektórzy tak chyba uważają.
Jesry westchnął.
_ Widzę, jak starsi deklaranci ciężko pracują. Ci, którzy doznali iluminacji… — Przybrał drwiący ton. Był tak sfrustrowany, że z każdą nową myślą zataczał się i potykał. — Czyli ci, na których spłynęła światłość Cnoüsa, zajmują się teoryką. Mniej utalentowani zajmują się kamieniarstwem i hodowlą pszczół. Największe miernoty odchodzą albo skaczą z tumu. Ci, którzy zostaną, są szczęśliwi, cokolwiek miałoby to znaczyć.
— Na pewno szczęśliwsi od ludzi mieszkających tutaj.
— Nie zgodzę się z tobą. Ci tutaj są równie szczęśliwi jak, powiedzmy, fraa Orolo. Dostają to, czego chcą: nagie kobiety na kołach pojazdów. Orolo również dostaje to, czego chce: wgląd w tajemnice wszechświata.
— No to przejdźmy do rzeczy: czego ty chcesz?
— Żeby coś się wydarzyło. I jest mi prawie obojętne, co to będzie.
— Czy gdybyś dokonał przełomu w teoryce, to by się liczyło?
— Pewnie. Ale jakie mam na to szanse?
— To zależy od danych z obserwacji.
— Na które nie mam wpływu. Czym się mam zająć w tej chwili?
— Studiuj teorykę, jesteś w tym dobry. Pij piwo. Romansuj ze wszystkimi suur, które będą tego chciały. Co w tym złego?
Jesry poświęcał stanowczo zbyt wiele uwagi kopaniu znalezionego kamyka i obserwowaniu, jak podskakuje na chodniku.
— Często patrzę na tych małych ludzików na witrażach — przyznał.
— Słucham?
— No wiesz. Witraże przedstawiają sauntów. Sami sauntowie zawsze są na nich duzi, wypełniają większość okna. Ale z bliska widać obok nich takie maciupeńkie postaci w zawojach i sznurach…
— Tłoczą się wokół ich nóg — przytaknąłem. — Na wysokości kolan.
— No właśnie. Patrzą na sauntów z podziwem. To są tacy pomagierzy. Fidowie. Drugorzędni asystenci, którzy gdzieś tam po drodze podsuną użyteczny temat albo przeczytają wstępną wersję pracy. Nikt nie zna ich imion, może poza starym zrzędą od czyszczenia okien.
— Nie chcesz skończyć jako pomagier.
— Otóż to. Jak to działa? Dlaczego jedni mogą, a inni nie?
— Chcesz mieć cały witraż dla siebie?
— To by znaczyło, że przytrafiło mi się coś interesującego. Coś ciekawszego niż to.
— A gdybyś musiał wybierać: albo witraż, albo dużo jestokeju we krwi?
Jesry się zamyślił. Przystanęliśmy, czekając, aż ogromny przegubowy drumon wycofa się i przestanie nam zagradzać drogę.
— Nareszcie zadałeś jakieś ciekawe pytanie — powiedział.
Od tego momentu stał się przemiłym kompanem wędrówki.
* * *
Pół godziny później stwierdziłem, że zabłądziliśmy. Jesry przyjął moje oświadczenie z zadowoleniem, jakby zabłądzenie było czymś bardziej satysfakcjonującym od znalezienia drogi.
Obok nas przeturkotał pudełkowaty autokar.
— To już trzeci autokar z dziećmi, jaki nas mija — zauważył Jesry. — Czy w okolicy, w której mieszkałeś, jest jakiś suwin?
— W takich miejscach nie ma suwinów, tylko stabile.
— Rzeczywiście. To od jakiegoś starego fluksyjskiego słowa, kulturalne coś tam…
— Ośrodki stabilizacyjne. Ale od trzech tysięcy lat nikt tak o nich nie mówi.
— Jasne. Stabile.
Skręciliśmy w tę samą przecznicę co wszystkie trzy autokary. Przez następną minutę rozmowa się nie kleiła. W matemie nikt nie przejmował się tym, że Jesry wywodzi się z miastowych, a ja jestem slogiem. Kiedy jednak wyszliśmy za Bramę Dekady, fakt ten nagle wypłynął na powierzchnię, jak bąbel bagiennego gazu z czarnej wody. Od tamtej pory bańka cały czas niepostrzeżenie rosła i pęczniała, aby teraz eksplodować z ogłuszającym, cuchnącym beknięciem.
Mój stary stabil wydał mi się dwukrotnie pomniejszoną kopią oryginału, ulepioną przez niechlujnego modelarza. Część sal, które za moich czasów tętniły życiem, została zabita deskami, co potwierdzało pogłoski o kurczeniu się populacji. Może zanim zostanę pra-fraa, wyrośnie tu młody lasek.
Pusty autokar odjechał sprzed stabilu. Zanim następny wtoczył się na jego miejsce, zobaczyłem tłum dzieci, uginających się pod ciężarem olbrzymich plecaków, brnących przez środek wąwozu zalewanego oślepiająco jaskrawymi kolorami: zadaszonego przejścia obstawionego z obu stron automatami, które, wydając intrygujące odgłosy, sprzedawały przekąski i napoje. Dzieci — już ze śniadaniem w rękach — docierały do klas. Mogliśmy do nich z Jesrym zajrzeć przez okna: w niektórych wszystkie maluchy oglądały te same obrazy na wielkim ekranie, w innych każde miało własny, mniejszy ekranik. Na jednym końcu kompleksu ślepa ściana sali gimnastycznej tętniła basowym rytmem programu sportowego. Rozpoznałem ten rytm: za moich czasów też się do niego ćwiczyło.
Читать дальше